Przed piątkowymi derbami z ROW-em 1964 Rybnik pogadaliśmy z Robertem Tkoczem. „Diego” w Rozwoju spędził cztery sezony, świętował awans do pierwszej ligi, okazując się nie tylko kreatywnym zawodnikiem, ale też bardzo przedsiębiorczym człowiekiem. Poruszyliśmy sporo tematów. Polecamy!
Tydzień temu po raz pierwszy od ponad roku rozegrałeś w meczu pełne 90 minut. To znaczy, że po wyleczeniu kontuzji wreszcie doszedłeś do optymalnej formy?
– Wszystko jest w porządku, a przynajmniej tak się na razie wydaje. Powiem szczerze, że sam jestem zaskoczony, jak szybko poszło to w dobrym kierunku. Operacja, 9 miesięcy rehabilitacji… Spodziewałem się, że powrót do normalnej dyspozycji może mi zająć nawet i pół roku. Z tygodnia na tydzień jest jednak lepiej. Na Siarce Tarnobrzeg rozegrałem cały mecz. Co prawda przegraliśmy, ale dobrze się czułem. Cieszę się, że zaliczam coraz więcej minut. 70, teraz 90… Rok temu o tej porze nie wyglądało to zbyt optymistycznie.
Przypomnij.
– Dokładnie 10 września, w meczu z Odrą Opole, po walce bark w bark wpadłem na boisku w jakąś dziurę. Kolano się przekręciło, więzadło krzyżowe przednie było prawie całkowicie zerwane i trzeba było je rekonstruować. Tak doradzali lekarze. Miesiąc później poddałem się operacji i rehabilitacji. Na boisko wróciłem praktycznie 1 lipca, na początek przygotowań. Wchodziłem w nie spokojnie, nie chciałem robić niczego na siłę. Nie przyspieszać, a spokojnie zobaczyć, jak kolano będzie się zachowywało. Na razie jest OK. Widocznie rehabilitacja przechodziła jak powinna. Szczęście w nieszczęściu, że mowa o lewym kolanie, czyli nogi postawnej.
W Rozwoju tak poważnej kontuzji nie miałeś.
– Nie, nie. Wcześniej w ogóle nie przytrafił mi się poważny uraz. To była pierwsza taka kontuzja w przygodzie z piłką. Jeśli jakieś się zdarzały, to naderwania, napięcia mięśniowe, stany zapalne. To trwało jednak chwilę. Tydzień-dwa – i wracałem na boisko. Tak długiego – rocznego – rozbratu z piłką nie miałem nigdy. To taka nowa, inna szkoła życia.
Trudno było psychicznie to udźwignąć?
– Powiem szczerze, że gdyby zdarzyło mi się to kilka lat wcześniej, przychodząc do Rozwoju, to pewnie byłoby trudno. Teraz to już inny wiek, inne spojrzenie na to wszystko. Mam kilku znajomych, którym zdarzyły się podobne kontuzje. To wpłynęło na to, że podszedłem do tematu spokojnie. Wiedziałem, że nie ma co napalać się na szybki powrót. Kilkukrotnie rozmawiałem z Gabim Nowakiem. Z różnych stron dopływały do mnie pozytywne głosy, jak do tego podejść, by się nie złamać. Trudny był jedynie początek – tuż po tym, gdy zapadła decyzja, że trzeba będzie operować. Potrzebowałem dwóch dni na pozbieranie się – i już było OK. Jedyny problem był taki, że po przyjściu z Rozwoju do ROW-u zdążyłem rozegrać tylko dziesięć kolejek.
Był pomysł, by latem gdzieś cię wypożyczyć, celem odbudowy formy?
– Nie, nie. Nie było takich planów. Z prezesem natomiast mam bardzo dobry kontakt. Wiosną prowadziłem jako trener rezerwy ROW-u. Czułem wsparcie ze strony szatni; wszyscy czekali, aż wrócę. Byłem bezsilny, bo wiedziałem, że kilku miesięcy na wyleczenie się trzeba. W klubie nie było przesłanek, bym miał gdzieś się odbudowywać. Moje miejsce na odbudowę jest w ROW-ie.
Czyli wróciłeś do pracy trenera?
– Taka nadarzyła się okazja. Prezes poprosił, zapytał, czy nie byłbym zainteresowany wykorzystać swoje doświadczenie. Byłem już trenerem Naprzodu Zawada. Zgodziłem się, bo wiedziałem, że jestem w stanie pogodzić to z rehabilitacją. Umówiliśmy się, że gdy wrócę do gry, przestanę prowadzić rezerwy. Tak też się stało.
Kiedyś łączyłeś granie z „trenerką”.
– Przestałem za czasów Rozwoju, po pierwszej rundzie w pierwszej lidze. Wtedy, w grudniu, podjąłem taką decyzję, bo zaczynało mnie to męczyć. Tu – dojazdy do Katowic, tam – trenowanie zespołu… Na głowie było wiele, zwłaszcza że prowadzę też swoje firmy. Poszerzyłem działalność, rozwinąłem, co spowodowało natłok obowiązków i brak czasu. Nie chciałem, by coś cierpiało z tego powodu, że będę się mniej przykładał. Dlatego zrezygnowałem, stawiając na granie i biznes. Tak jest do dziś.
W międzyczasie zrobiłeś też licencję UEFA A?
– Można powiedzieć, że gdyby nie kontuzja, to nie przystąpiłbym na kurs. Załapaliśmy się jednak wraz z naszym drugim trenerem ROW-u, Rolandem Buchałą i wspólnie to pociągnęliśmy, zaliczyliśmy. Zjazdy były najczęściej na Stadionie Ludowym w Sosnowcu, weekendami.
O czym pisałeś pracę?
– Porównywałem cechy motoryczne grupy zawodowych piłkarzy a zawodników z zespołu, który prowadziłem wcześniej. Czyli Zawadę. Miałem swoje dane, notatki i z tego skorzystałem. Różnica oczywiście musi być spora, ale bardziej pod względem piłkarskim niż motorycznym. W niższych klasach zdarzają się wyjątki, perełki, które motorycznie nie odbiegają od zawodników zawodowych, ale na boisko rzuca się w oczy inna jakość gry, czytania jej, poruszania się po boisku.
Wiążesz przyszłość z zawodem trenera?
– Był moment, w którym bardzo mnie to kręciło. Potem poczułem trochę zniechęcenia, patrząc na to, jak amatorsko się wiele spraw odbywa. W przyszłości chciałbym pracować jednak jako trener. Swoją przygodę z piłką traktuję jak dużą naukę. Obserwuję już teraz, jak różni trenerzy układają makro czy mikrocykle, jak prowadzą przygotowania do rundy. Zbieram ogólne doświadczenie i z pewnością postrzegam seniorską piłkę zupełnie inaczej niż w chwili, gdy zaczynałem.
Biznesy rozwijają się?
– Kwitną (śmiech). Kawiarnie, lodziarnie, kebab… Mam w sumie osiem lokali. To „objazdowe” punkty gastronomiczne, czyli takie przyczepy, oraz punkty stałe. W moim rodzinnym Pszowie – dwa, następne w Wodzisławiu, Radlinie, Rybniku, Żorach… Harmonogram jest napięty, ale to wbrew pozorom daje w życiu spokój. Gdy potem przytrafia się taka kontuzja, to mam co robić, do czego wrócić.
W Polsce nie narzekamy na nadmiar kreatywnych zawodników. Ty – tak stawiam – miałeś „papiery” na zostanie solidną „dziesiątką” może nawet i na poziomie ekstraklasy, a zagrałeś tylko jeden sezon na jej zapleczu, w Rozwoju. Teraz, na kilka dni przed 30. urodzinami, nie masz poczucia niespełnienia, jak tak na wszystko patrzysz?
– Może coś w tym jest. Budują mnie jednak słowa trenera Mandrysza. Spotkałem się z nim w rezerwach Odry Wodzisław. Miałem 17 czy 18 lat, ściągnął mnie do nich z rocznika 1987 i pokazał trochę inny poziom, inną piłkę. Powiedział, żeby nie przejmować się, robić swoje. „Ja też miałem prawie 30 lat, gdy zadebiutowałem w ekstraklasie, a rozegrałem w niej prawie 200 meczów i strzeliłem ponad 40 goli” – mawiał trener Mandrysz. Nie do końca wiemy, kiedy przyjdzie ten dzień, ta godzina. Wiem jednak, że ekstraklasa się pozmieniała. Bardzo duży nacisk kładzie się na młodych zawodników. To już nie te czasy, co kiedyś. Ale nie, nie czuję niespełnienia. Zagrałem dotąd tyle, ile umiałem. Nie mnie oceniać, czemu potoczyło się, jak się potoczyło. Niezadowolony jednak nie jestem. Przeciwnie; jestem szczęśliwy, bo spotkałem wielu wspaniałych ludzi, a gra w piłkę nadal mnie cieszy. To jest najważniejsze.
Czułeś, że był kiedyś moment, w którym kariera mogła nabrać rozpędu?
– Był taki jeden. Przez styczeń i luty byłem na testach w MFK Karvina, czyli obecnie czeskim ekstraklasowiczu. Wtedy dopiero o tę ekstraklasę walczyli. To była zima sezonu 2011/12. Pojechałem z zespołem na dwa obozy i wszystko byłoby OK, ale… nie dogadaliśmy się finansowo. Warunki różniły się znacznie od tego, co uzgodniliśmy na początku. Może gdybym wtedy tam został, to zebrałbym inne doświadczenie. Złożyło się, jak się złożyło. Wróciłem do Pniówka, bo obiecałem, że jeśli nie dostanę się do Karwiny, to dalej będę grał w Pawłowicach. Pół roku później znalazłem się już w Rozwoju.
Z którym teraz zagrasz – drugi raz od momentu rozstania.
– Tych 7 punktów, które do tej pory zdobyliśmy, nie zadowala nas. Przeciwnik jest dobrze rozpracowany, bo co tydzień gramy z rywalami, z którymi akurat wcześniej grał Rozwój. Podchodzę z dużym sentymentem do tego meczu. Trener Koniarek to bardzo bliska mi osoba, wiele fajnego razem przeżyliśmy. Z pewnością chcę w piątek wygrać, ale tak, to kibicuję też Rozwojowi. Byłem ostatnio w Katowicach i odwiedziłem trenera Koniarka. Dziwiłem się, jak niewielu już chłopaków zostało z czasów, kiedy grałem. „Gała”, „Solin”, „Jaro”, „Żaku”… A poza tym, to głównie młodzi. Kacper Tabiś, Bartek Marchewka czy Piotrek Barwiński dopiero pojawiali się wtedy na treningach, przebijali się do kadry.
Jakie znajomości po odejściu z Rozwoju przetrwały najmocniej?
– Z Tomkiem Wróblem i Szymonem Kapiasem. Spotykamy się na kawie, do dziś jest to bliska przyjaźń. Mam też dobry kontakt z Przemkiem Szkatułą czy Robertem Mandryszem. „Mandi” to zawodnik, z którym z całej tej grupy nie grałem najdłużej, ale mimo to kontakt jest dobry. Na święta czy w wakacje staramy się umówić i pogadać.
To co? Wyobrażasz sobie jeszcze wyjazd poza Śląsk i grę w piłkę na przykład na północy kraju?
– Szczerze? Wyobrażam sobie. Może przyjdzie taki moment, w którym wyjadę i jeszcze o coś w piłce powalczę.
ROW 1964 Rybnik – Rozwój Katowice
8. kolejka II ligi
piątek, 8 września, godz. 19:00, stadion w Rybniku przy ul. Gliwickiej 72
foto: Marta Kołodziejczyk