POWSTANIE KLUBU
Do zakończenia I wojny światowej na terenie Katowic-Brynowa kultura fizyczna nie została zorganizowana. Zmiany nastąpiły wraz z rozwojem polskiego ruchu niepodległościowego. Kluby sportowe zrzeszały się w Związku Powstańców Śląskich, w którym to Związku Klub Sportowy Rozwój zarejestrowany został pod numerem XIX.
Pierwszym prezesem klubu był Robert Neuman, wywodzący się z Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” Katowice Brynów (rok założenia 1919). Data złożenia wniosku o przyjęcie Towarzystwa do Górnośląskiego Związku Okręgowego Piłki Nożnej i zarejestrowanie go 27.11.1925, to formalna data powstania klubu. Klub Sportowy Rozwój Kopalni Wujek w Katowicach jest stowarzyszeniem kultury fizycznej. Założycielami klubu byli pracownicy kopalni oraz ich rodziny należące do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w katowickiej Hałdzie: Emanuel Wakerman, Robert Neuman, Alfred Hatko, Franciszek Student, Wilhelm Kwiatkowski, Wincenty Poloczek, Franciszek Kluzik.
26 stycznia 1927 roku Rozwój zgłosił akces do Okręgowego Związku Bokserskiego i od tamtego czasu stał się klubem wielosekcyjnym.
Pierwsza wzmianka w prasie o Rozwoju. „Przyjęto wnioski o przyjęcie na członka (…) Towarzystwa Gimnastycznego Sokół Katowice-Brynów. Przekazano do Wydziału Gier i Dyscyplin celem udzielenia zgody na rozgrywanie zawodów z członkami GOZPN.”
NAZWA KLUBU
Nazwa „Rozwój” miała na celu inspirowanie członków klubu oraz mieszkańców przykopalnianej dzielnicy Brynów, do ciągłego aktywnego rozwoju sportowego, wobec konkurencji innych klubów.
Ciekawostką jest, że oprócz katowickiego, istnieją jeszcze dwa inne kluby o nazwie „Rozwój”. Rozwój Olszyna powstał w 1967 roku w podokręgu Lubliniec i występuje obecnie w klasie „B” natomiast Rozwój Bełsznica powstał w 2002 roku i gra w klasie C w podokręgu Racibórz. W 2003 roku powstał klub Rozwój Rydułtowy, który zakończył udział w rozgrywkach w sezonie 2007/2008 w klasie C.
SEKCJA PIŁKI NOŻNEJ
Sekcja piłki nożnej była pierwszą sekcją, która powstała wraz z założeniem klubu w listopadzie 1925 roku. Pierwsza wzmianka o wynikach miała miejsce w „Gońcu Śląskim” w 1926 roku. Drużyna Rozwoju uczestniczyła w rozgrywkach o Puchar Zakładów Hohenloche i uzyskała następujące wyniki:
KS Rozwój – KS Piotrowice 2:1
Orzeł Wełnowiec – KS Rozwój 6:1
KS Rybnik – KS Rozwój 8:0
Pierwszym kierownikiem sekcji piłki nożnej był Bronisław Antkowiak. Pełna lista kierowników sekcji piłki nożnej znajduje się w dziale Ludzie Rozwoju.
HISTORIA BOISKA
Bardzo wiele lat musieli czekać sportowcy Rozwoju na swoją bazę szkoleniową. Wiele lat tułaczki po obcych boiskach i wiele przeprowadzek nie wpływało korzystnie na szkolenie i podnoszenie sportowych umiejętności.
Pierwszym boiskiem, na którym piłkarze rozgrywali mecze był plac wojskowy 73 Pułku Piechoty przy ulicy Koszarowej (obecnie tereny kąpieliska „Bugla”). Za szatnie służyły pomieszczenia restauracji „Rzychoń”, przy ulicy Mikołowskiej 109, a sekretariat znajdował się w prywatnym mieszkaniu działacza Wilhelma Kwiatkowskiego przy ulicy Św. Barbary 8.
Trudno jednoznacznie stwierdzić kiedy nastąpiła przeprowadzka na boisko w Załęskiej Hałdzie, gdzie w latach 30 – tych istniał Robotniczy Klub Sportowy ” Wolność Załęska Hałda”. Kolejnym boiskiem, które służyło piłkarzom Rozwoju do roku 1969 był obiekt przy ulicy Mikołowskiej. Powstało ono pomiędzy 1930, a 1935 rokiem i służyło sportowcom do wybuch II wojny światowej. Po zniszczeniach wojennych w latach 1946 – 1956 odnowiono dawny obiekt i zbudowano boisko do piłki ręcznej, siatkówki, koszykówki, bieżnię czterotorową oraz rzutnie i skocznie o nawierzchni ziemnej. Obiekt jak na ówczesne czasy robił wrażenie kompleksu sportowego spełniającego oczekiwania mieszkańców.
W roku 1969 w wyniku przebudowy ronda mikołowskiego boisko zostało zabrane przez Urząd Miasta pod budowę Centralnego Ośrodka Informatyki Górniczej (COIG). Przez kolejnych pięć lat piłkarze Rozwoju tułali się po obiektach KS Ligocianki i Górnika Piotrowice – Zadole. W 1974 roku zostało oddane do użytku boisko przy obecnej ulicy Zgody, ale w latach 1983-84 z powodu jego remontu drużyna rozgrywała mecze na obiekcie Kolejarza Katowice w Piotrowicach, a trenowała na Załęskiej Hałdzie. Na obiekty przy ulicy Zgody 28 składają się: stadion, trzy boiska treningowe, budynek klubowy i kilka pomieszczeń gospodarczo – organizacyjnych. Trybuny wyposażane są w krzesełka, a w planach jest rozbudowa infrastrukturalna nie tylko stadionu, ale całego zaplecza sportowego.
Jesienią 2019 roku w wyniku restrukturyzacji należącego Spółki Restrukturyzacji Kopalń SA terenu klub zmienił się na tymczasową w szkole przy ulicy Mikołowskiej 131 w Katowicach i korzysta z infrastruktury sportowej MOSiR Katowice. W 2022 roku planowane jest ukończenie inwestycji przy ulicy Asnyka w Katowicach, która ma być nowym domem Rozwoju Katowice.
KALENDARIUM WYDARZEŃ DZIEJOWYCH KLUBU
1925 – założenie Klubu Sportowego Rozwój Katowice
1926 – pierwsza wzmianka w prasie o klubie
1926 – udział w rozgrywkach o Puchar Zakładów Hohenloche
1927 – założenie sekcji bokserskiej – Rozwój klubem wielosekcyjnym
1927 – założenie sekcji siatkówki
1930 – założenie sekcji gimnastycznej
1935 – oddanie boiska przy ulicy Mikołowskiej
1939 – zawieszenie działalności klubu z powodu II wojny światowej
1946 – reaktywowanie działalności klubu po zakończeniu wojny
1947 – zgłoszenie drużyny piłkarskiej do rozgrywek klasy „C”
1949 – połączenie KS Rozwój z KS Ligocianką – powstaje ZKS Górnik Katowice-Ligota
1952 – zerwanie więzi unijnych z KS Ligocianką – KS Rozwój powraca do własnych korzeni
1953 – boisko na Załęskiej Hałdzie bazą sportową KS Rozwój
1954 – powołanie sekcji tenisa stołowego
1956 – oddanie boiska przy ulicy Mikołowskiej do użytku sportowcom KS Rozwój
1957 – awans drużyny tenisa stołowego do klasy „A”
1960 – KS Rozwój przejmuje pierwszoligową sekcję rugby z Górnika Kochłowice
1962 – powołanie sekcji lekkoatletycznej
1963 – powołanie sekcji piłki ręcznej
1967 – likwidacja sekcji tenisa stołowego
1968 – połączenie KS Rozwój z KS Górnik Piotrowice – MZKS Rozwój Katowice-Południe
1968 – decyzja o budowie ośrodka sportowego KWK Wujek
1971 – powstanie sekcji koszykówki
1974 – oddanie do użytku stadionu przy ulicy Zgody 28
1979 – pierwszy awans drużyny piłkarskiej na szczebel centralny
1980 – likwidacja drużyny kobiet w piłce ręcznej
1981 – likwidacja sekcji brydża sportowego
1982 – upadek sekcji lekkoatletycznej
1983 – awans drużyny koszykarskiej na szczebel centralny
1984 – powołanie sekcji gimnastyki artystycznej
1984 – przejęcie przez klub sekcji szachowej
1989 – likwidacja sekcji gimnastyki artystycznej
1991 – likwidacja sekcji: koszykówki, męskiej drużyny piłki ręcznej, szachowej
1992 – oddanie do użytku budynku klubowego dla sportowców, KS Rozwój klubem jednosekcyjnym
1994 – awans drużyny piłki nożnej do IV ligi
1996 – awans drużyny piłki nożnej do III ligi
1997 – spadek drużyny piłki nożnej do IV ligi
1998 – awans drużyny piłki nożnej do III ligi
2000 – 4. miejsce w rozgrywkach III ligi – najwyższe w historii klubu
2008 – spadek drużyny piłki nożnej do III ligi (reorganizacja rozgrywek; III liga – czwarty szczebel rozgrywkowy)
2010 – zdobycie Pucharu Polski na szczeblu Śląskiego Związku Piłki Nożnej i po raz pierwszy w historii awansuje na szczebel centralny Pucharu Polski
2011 – zdobycie brązowego medalu Mistrzostw Polski Juniorów Młodszych (rocznik 1994)
2011 – zdobycie Pucharu Polski na szczeblu Śląskiego Związku Piłki Nożnej i osiągnięcie 1/16 finału Pucharu Polski na szczeblu centralnym
2012 – awans drużyny piłki nożnej do II ligi (szczebel centralny, trzeci szczebel rozgrywkowy)
2015 – awans drużyny piłki nożnej do I ligi (szczebel centralny, drugi szczebel rozgrywkowy)
2016 – spadek drużyny piłki nożnej do II ligi (szczebel centralny, trzeci szczebel rozgrywkowy)
2018 – osiągnięcie 1/8 finału Pucharu Polski na szczeblu centralnym
2019 – spadek drużyny piłki nożnej do III ligi (szczebel centralny, czwarty szczebel rozgrywkowy)
2019 – wycofanie na rok drużyny piłki nożnej ze względu na restrukturyzację finansową i organizacyjną
2019 – opuszczenie obiektu przy ulicy Zgody, tymczasowa lokalizacji w szkole przy ulicy Mikołowskiej
2020 – przystąpienie drużyny piłki nożnej do IV ligi (szczebel centralny, piąty szczebel rozgrywkowy)
AWANSE I DEGRADACJE DRUŻYNY PIŁKARSKIEJ
1925 – Zgłoszenie drużyny do rozgrywek klasy „C”
1927 – awans drużyny do klasy „B”
1928 – spadek drużyny do klasy „C”
1934 – awans drużyny do klasy „B”
1939 – awans drużyny do klasy „A”
1947 – zgłoszenie drużyny do rozgrywek klasy „C”
1949-52 – KS Rozwój w połączeniu z Ligocianką występuje w klasie „A”
1952 – drużyna występuje w klasie „C”
1953 – awans drużyny do klasy „B
1957-58 – awans drużyny do klasy „A”
1964-65 – awans drużyny do klasy okręgowej
1965-66 – spadek drużyny do klasy „A”
1966-67 – awans drużyny do klasy okręgowej
1971-72 – spadek drużyny do klasy „A”
1972-73 – awans drużyny do klasy okręgowej
1973-74 – spadek drużyny do klasy terenowej (reorganizacja)
1976-77 – awans drużyny do klasy okręgowej
1978-79 – awans drużyny do III ligi
1979-80 – spadek drużyny do klasy okręgowej (reorganizacja)
1988-89 – awans drużyny do ligi okręgowej (reorganizacja)
1993-94 – awans drużyny do Ligi Śląskiej – IV liga
1995-96 – awans drużyny do III ligi
1996-97 – spadek drużyny do IV ligi (reorganizacja III ligi)
1997-98 – awans drużyny do III ligi
2007-08 – spadek drużyny do III ligi (reorganizacja rozgrywek; III liga – czwarty szczebel)
2013-14 – awans drużyny do II ligi
2014-15 – awans drużyny do I ligi
2015-16 – spadek drużyny do II ligi
2018-19 – spadek drużyny do III ligi i wycofanie z rozgrywek
2020-21 – przystąpienie drużyny do IV ligi
PREZESI KLUBU SPORTOWEGO ROZWÓJ KATOWICE
1925-33 – Robert Neuman
1934-37 – Karol Rajnoch
1938-1939 – Józef Bluszcz
1946-1952 – Robert Neuman
1953-1954 – Edward Krzemiński
1955-1956 – Bronisław Antkowiak
1957-1960 – Adam Koziarz
1961-1963 – Ludwik Moric
1964-1965 – Edmund Zawada
1966-1968 – Marian Gustek
1969-1974 – Jerzy Osiecki
1975-1980 – Marian Czajka
1981-1983 – Władysław Stój
1983-1985 – Andrzej Gajewski
1984-1991 – Wacław Ciszek
1991-2001 – Mariusz Korzeniowski
2002-2008 – Aleksander Zembok
2008-2015 – Adam Zelek
2015-2017 – Zbigniew Waśkiewicz
2017-nadal – Sławomir Mogilan
TRENERZY PIERWSZEJ DRUŻYNY KLUBU SPORTOWEGO ROZWÓJ KATOWICE
1932 – Alojzy Łomzik
1950-1953 – Gerard Orszulka
1953-1954 – Spirydion Albański
1954-1957 – Stanisław Kinowski
1957-1959 – Teodor Orszulik
1960-1962 – Stanisław Proksza
1962-1968 – Franciszek Podleśny
1968-1972 – Jan Boron
1972 – Alojzy Nowak
1972-1973 – Karol Okoń
1974-1976 – Gerard Koźlik
1976-1980 – Joachim Krajczy
1980-1982 – Antoni Nieroba
1983-1985 – Andrzej Gajewski
1982-1983, 1985, 1988 – Stanisław Wilk
1985-1986 – Piotr Orszulik
1986-1988, 1989-1991 – Janusz Kubica
1991-1992 – Kazimierz Krupa
1992-1995 – Jerzy Kuczera
1995, 1998, 2000 – Mirosław Woźnica
1995-1997 – Romuald Oryńczak
1997 – Wiesław Messyasz
1997-1998 – Krzysztof Rzeszutek
1998-2000 – Eugeniusz Pluta
2000 – Jerzy Michajłow
2000-2002 – Grzegorz Borawski
2002-2003 – Alojzy Łysko
2003 – Dariusz Fornalak
2003-2004 – Mirosław Mosór
2004 – Ryszard Kalinowski
2004 – Henryk Grzegorzewski
2004-2005 – Marek Koniarek
2005 – Czesław Mika
2005-2006 – Marek Piotrowicz
2006-2007 – Krzysztof Szybielok
2007-2008 – Marek Koniarek
2008 – Piotr Stach
2008-2009 – Krzysztof Izydor
2009-2010 – Damian Galeja
2010-2013 – Mirosław Smyła
2013-2015 – Dietmar Brehmer
2015 – Marek Koniarek
2015 – Marek Motyka
2015-2016 – Mirosław Smyła
2016-2017 – Tadeusz Krawiec
2017 – Marek Koniarek
2017-2019 – Michał Majsner
2019-nadal – Tomasz Wróbel
KARTA HISTORII
Cykl Karta historii to 12-odcinkowy serial wspomnień o Rozwoju Pawła Wawocznego. Najlepszy strzelec w historii klubu, były piłkarz, trener, działacz, a obecnie wiceprezes zarządu i spiker Rozwoju wydobywa kolejne kamienie węgielne z kopalni wiedzy, zwanej jego pamięcią. Już Cyceron żyjący ponad XX wieków temu pisał: „Nie znać historii to być zawsze dzieckiem”. A poznając ją w tak przystępnej formie to czysta przyjemność!
ODCINKI CYKLU KARTA HISTORII
Kiedy po raz pierwszy przyjechałem z Tychów na stadion, zrobił na mnie duże wrażenie. Niedawno oddany do użytku (w 1974 roku) – prezentował się okazale. Przeznaczony do rozgrywania meczów piłki nożnej, ale jednocześnie wyposażony we wszystkie niezbędne urządzenia (skocznie, rzutnie) do przeprowadzenia zawodów lekkoatletycznych. Czerwona bieżnia wokół boiska, oglądana z korony stadionu, wyglądała bardzo elegancko.
Za to szokiem dla mnie była murawa, co prawda zielona, ale porośnięta półmetrową trawą. Podobno jeden z ówczesnych gospodarzy obiektu wpadł na nowatorski pomysł polepszenia stanu nawierzchni. W jaki sposób chciał to osiągnąć pozostanie na zawsze dla mnie tajemnicą!
Zresztą później, jeszcze nieraz, zdarzały się bardzo interesujące momenty! Wiele godzin, wychodząc na boisko z nożami, wycinaliśmy pracowicie „babki” zajmujące zdecydowanie większą część murawy. Efekty naszej pracy były jednak raczej mizerne, ale i tak to wszystko były drobiazgi w porównaniu z informacją, jaka otrzymaliśmy pewnego dnia. – Dziś trening jest odwołany, a jutrzejszy mecz przełożony, bo na stadionie odbędą się zawody … hippiczne. I faktycznie się odbyły! Takie to były wtedy czasy.
Wróćmy do roku 1975. Równolegle do stadionu (od strony zachodniej) położone było boisko treningowe o, nazwijmy to umownie, nawierzchni z czerwonej „mączki”. Nawet jako boisko treningowe – pozostawiało wiele do życzenia.
Również równolegle do stadionu (ale od strony wschodniej) położone były boiska asfaltowe do koszykówki i piłki ręcznej. Zapamiętałem je szczególnie z powodu jednego człowieka.
Otóż w drugiej połowie lat siedemdziesiątych mieliśmy w drużynie znakomitego bramkarza (późniejszego autora monografii Rozwoju Katowice) o wdzięcznym pseudonimie „Lolo”. Oprócz wielu przymiotów świadczących o jego bramkarskim fachu miał jeszcze jedną cechę. Znakomicie grał w „siatkonogę” … i wyzywał nas na pojedynki „jeden na jeden” na rzeczonym asfalcie. Toczyły się tam nie mniej zażarte mecze niż na głównej murawie stadionu. Też miałem przyjemność rozegrania z nim paru spotkań i do dziś poczytuję sobie jako powód do dumy, że wyszedłem z nich zwycięsko. A nie wszystkim to się udawało!
W późniejszych latach, czy to z powodu remontu, czy to z powodu fatalnej murawy, czy wręcz odwrotnie – oszczędzania jako takiej nawierzchni – trenowaliśmy również na Załęskiej Hałdzie. Często w towarzystwie baranów (tych prawdziwych), często długo szukając piłek w zaroślach pobliskiego lasu. Był również okres, kiedy mecze mistrzowskie rozgrywaliśmy gościnnie na stadionie Kolejarza Piotrowice.
Niezaprzeczalnym faktem jest, że w ostatnich latach, dzięki kompetentnym i zaangażowanym osobom, stadion pięknieje. Oby tylko wystarczyło chęci i wytrwałości! I gdyby tak jeszcze pojawiło się oświetlone boisko o sztucznej nawierzchni oraz hala – chociażby taka jak w niedalekich Szopienicach … . A cóż to, pomarzyć nie można?!
Jak już wspomniałem, w 1975 roku stadion prezentował się dość okazale. O wiele gorzej było z szatniami. Początkowo przebieraliśmy się w piwnicach Domu Górnika przy ul. Załęskiej. Trudno było wymagać od pomieszczeń piwnicznych, żeby zapewniały jakiś komfort. Dlatego niedługo później przenieśliśmy się do … piwnic Domu Młodych Małżeństw (takie to wtedy były nazwy!), także przy ul. Załęskiej. Powiedzmy, że standard wzrósł odrobinę. Ale i tak nasze szatnie nie były najgorsze.
W meczach wyjazdowych zdarzało się nam przebierać w kontenerach, pakamerach, sali gimnastycznej, niekiedy w strasznie obskurnych pomieszczeniach. Bywało, co prawda rzadko, że „kąpiel” po meczu zapewniała położona na świeżym powietrzu … studnia.
Z naszymi szatniami wiązały się też zabawne, choć czasami nie dla wszystkich, sytuacje. Otóż pewnej niedzieli, przychodząc na mecz, zastaliśmy ówczesnego gospodarza (niestety, obecnie już nieżyjącego) stojącego po kolana w wodzie „kanalizacyjnej”. Co się w tej „wodzie” znajdowało można się domyślić! Miotając słowami, uważanymi powszechnie za niecenzuralne, usiłował przetkać zapchane studzienki. W końcu mu się to udało, potem szybkie spłukanie bieżącą wodą, pobieżna dezynfekcja i idziemy się przebierać. Odprawa przedmeczowa była w tym dniu wyjątkowo krótka. Nie pamiętam jakim wynikiem zakończył się mecz. Pamiętam za to doskonale, że wracając do domu spotykałem się z dziwnymi spojrzeniami ludzi mnie mijających. I dziwnie przy tym kręcących nosami. Zapach, w jakim przez prawie 3 godziny przebywała nasza odzież zdążył się dość mocno utrwalić! Podobne sytuacje zdarzały się jeszcze parokrotnie.
Z gatunku zabawnych, choć nie dla wszystkich, momentów pamiętam dzień, kiedy to nagle z treningu, prawie sprintem, pobiegł w kierunku szatni jeden z naszych kolegów. Potem się okazało, że za potrzebą fizjologiczną. Pech chciał, że drzwi były zamknięte, bo gospodarz gdzieś wyszedł. Pchany nieodpartą potrzebą nasz kolega próbował dostać się do szatni przez okienko piwniczne. Tam chwilowo utknął i … nie zdążył! Trudno potem było wejść do tego pomieszczenia … z wiadomych przyczyn. Dla nas sytuacja była przekomiczna. Wręcz odwrotne odczucia towarzyszyły naszemu koledze.
Przekleństwem, również dla mnie osobiście, były (w szatniach ulokowanych w piwnicach) zbyt nisko osadzone futryny drzwi. Wielokrotnie zdarzyło mi się sprawdzać głową ich wytrzymałość. Przydarzyło się to także naszemu ówczesnemu Prezesowi (niestety, również obecnie już nieżyjącemu). Rozsierdzony naszą postawą w pierwszej połowie meczu, energicznie zmierzał w kierunku szatni, by powiedzieć, co o nas myśli (a potrafił dosadnie rugać!). Zaaferowany, zapomniał o niskich drzwiach i (z całą energią swej masy) wysokim czołem walnął w futrynę! Oj, burza była ogromna, ale pioruny spadły na gospodarza. Na nas już brakło czasu! Nawiasem mówiąc, był to bardzo dobry Prezes!
Sytuacja uległa diametralnej poprawie po przeniesieniu się do obecnego budynku klubowego. Początkowo do naszej dyspozycji były wszystkie pomieszczenia, Dyrektor Klubu urzędował w miejscu obecnej apteki przy ul. Załęskiej, a księgowość i brygady remontowe mieściły się w nieistniejącym już kontenerze. Później, w finansowo trudnych dla Klubu czasach, wydzierżawiono pomieszczenia dla wspomnianej apteki, a z powierzchni budynku wydzielono część zajmowaną obecnie przez pub.
Nawiązując do drugiej połowy lat 70-tych ubiegłego wieku muszę szczerze przyznać, że w sprawie sprzętu sportowego nastąpił istotny przełom. Jak zły sen pamiętam nasze ówczesne stroje.
Stroje wykonane z materiałów, jakie były dostępne na rynku (na miarę możliwości finansowych danego klubu) przysparzały nam wiele kłopotów, a nawet … bólu! Pamiętam koszulki meczowe, wykonane chyba z płótna żaglowego (to domysły), które w dni ciepłe pełniły rolę indywidualnej sauny, za to w dni chłodne czułem się jak rycerz w cienkiej zbroi! Wspomniałem o płótnie żaglowym nie bez powodu. Mieliśmy koszulki, w których grając z wiatrem wydobywaliśmy z siebie nieznane nam dotąd pokłady szybkości. Zdecydowanie gorzej było grając pod wiatr! Inną bajką były spodenki. Jak wszystkim powszechnie wiadomo, zwykle drużyna składa się z zawodników o zróżnicowanej budowie ciała. A bywały komplety meczowe o dość zbliżonym rozmiarze. I albo wyglądało się jak „koń wyścigowy” w przyciasnych spodenkach (dotyczyło zawodników wysokich), albo jak popularne w tamtych czasach Dynamo Kijów z charakterystycznymi obszernymi i przydługimi spodenkami. Niektórym naszym niższym zawodnikom sięgały prawie do kolan! Inną ich (spodenek) niecodzienną cechą, było to, że potrafiły ranić do krwi. Po niektórych meczach nasze uda w okolicach pachwin przypominały „żywy ogień”. Niewykluczone, że dodatkowym elementem wiążącym się z ich dokuczliwością były ówczesne środki piorące oraz sposób prania (to nie była jeszcze epoka pralek automatycznych).
Początkowo nie było obowiązku grania w ochraniaczach (nigdy nie lubiłem w nich grać, dlatego dziś moje nogi, a zwłaszcza golenie przypominają tarę do prania – kto dziś jeszcze pamięta, co to było!?). Zapobiegliwi, szczególnie mający jakieś kontakty na Zachodzie zaopatrywali się i grali w ochraniaczach z tworzywa sztucznego. Dla reszty pozostawał wyrób krajowy, czyli materiał z wszytymi w specjalne kieszonki płaskimi deseczkami (dlatego popularne było pytanie: „czy grasz dziś w dechach?”). Ciężkie to było i niewygodne, nie bardzo chciało mieścić się w getrach, dlatego z bólem przyjąłem obowiązek grania w ochraniaczach. Na szczęście nie był to zbyt długi okres, bo coraz częściej zaczęły się pojawiać mniej lub bardziej udane wyroby z tworzywa sztucznego.
Najważniejsze jednak dla zawodnika są buty! Ponieważ był to towar drogi i deficytowy na treningi ubierało się korkotrampki (taka nazwa!). Ze względu na nawierzchnię naszych boisk treningowych (najpierw żwir czerwony, a potem czarny) wytrzymywały co najwyżej parę miesięcy. A oprócz tego nijak się miały do butów, w których grywało się mecze (choć zdarzały się spotkania, w których ze względu na pogodę i stan nawierzchni „placu boju” były najlepszym wyjściem z sytuacji). Ewolucja obuwia meczowego na szczęście przebiegała dość szybko. Popularne „Fabosy” służyły nam dość długo. Ciężkie, niewygodne, ale i tak o niebo lepsze od poprzedników, których nazwy nie pomnę. Miały już wkręcane kołki z tworzywa sztucznego (do ich poprzedników trzeba było wycinać ze skóry kółka o różnej średnicy, łączyć je ze sobą i przybijać do podeszwy!). Gdy dopuszczono do gry w metalowych kołkach, pamiętam niektórych kolegów z pilnikiem w ręku pieczołowicie ostrzących końcówki aluminiowych kołków. Teoretycznie pomagało to w utrzymaniu równowagi na śliskiej nawierzchni, ale jednocześnie było ogromnie niebezpieczne w kontakcie z przeciwnikiem. Widziałem niejedną rozoraną nogę po kontakcie z takim butem!
„Fabosy” były niezłe do momentu kontaktu z wodą. Potem, po wyschnięciu, bez względu na właściwości pasty do butów, oleju czy smaru (próbowaliśmy wszystkiego) były już tylko twardym „obcym ciałem” na naszych stopach. Jakimś wyjściem z sytuacji było zaopatrzenie się w tzw. „kolarki”. Mięciutkie, lekkie, idealnie leżały na nodze. Za to mocne uderzenie piłki w nich, a nie daj Boże kontakt z kołkami (też ostrzonymi) przeciwnika powodowało dotkliwy ból. Dlatego pojawienie się w Klubie (dzięki kontaktom naszych działaczy) prawdziwych „Adidasów” przyjęliśmy z ogromną radością. Buty idealnie dopasowane, miękka skórka z oryginalnymi paskami – palce lizać! Niestety, miały jedną podstawową wadę – było ich za mało! Przydzielono je nam wg uznania trenera i Zarządu. Pozostała jedna para o numerze 40, do której zgłosiło się kilku chętnych…
Pojawienie się w Klubie „Adidasów” przyjęliśmy z ogromną radością. Niestety, miały jedną wadę – było ich za mało! Przydzielono je wg uznania. Pozostała 1 para o numerze 40, do której zgłosiło się kilku chętnych.
Wybrano jednego z naszych kolegów, który miał kilka wyróżniających go cech. Ale nie to jest istotne. Zapamiętam do końca życia mecz (nie wiem już z kim, ani gdzie), po którym ten kolega zdjął te wymarzone buty, skarpety i zobaczyłem jego zakrwawione palce u stóp. Okazało się, że normalnie nosi obuwie o rozmiarze 42, ale tak bardzo pragnął mieć te buty, że na przymiarce i potem w meczu podwijał palce stóp. Nie potrafię sobie wyobrazić w jaki sposób zniósł potworny ból (też zdarzało mi się, jak każdemu, miewać czasem przyciasne buty) i dotrwał do końca spotkania. Ja na szczęście trafiłem na swój rozmiar i pamiętam, że nigdy przedtem, ani nigdy później (choć o sprzęt zawsze dbałem bardzo starannie) tak bardzo nie pielęgnowałem butów jak tych! Zresztą odwdzięczyły mi się sowicie. Grałem w nich ładnych parę lat, udało mi się też zdobyć trochę bramek.
I wreszcie ostatni element – piłka. Bywały bardzo różne. Charakterystyczną ich cechą była słaba odporność na nawierzchnię inną niż dobra trawa oraz … wodę. Trzeba przyznać, że Zarząd dbał o nas pod tym względem i co jakiś czas otrzymywaliśmy piłki nowe, przydzielane indywidualnie każdemu zawodnikowi. I tu sprawdzało się powiedzenie – „jak dbasz, tak masz”. Dlatego niektórzy z nas po każdym treningu spuszczali powietrze z piłki, by przed kolejnym ją napompować. Smarowaliśmy je, natłuszczaliśmy, co znakomicie przedłużało ich żywot. Ale niestety nie wszyscy. A trenując w grupie (co raczej jest normalne) trafiało się na piłkę, o którą nikt nie zadbał. I albo był potworny ból głowy czy nogi (zależy czym się uderzyło, albo w co się dostało), albo była rozpacz granicząca ze śmiesznością obserwując gdzie ta piłka po uderzeniu leci. Podobnie bywało w meczach wyjazdowych.
Pamiętam szczególnie dwa mecze, gdzie piłka była dla naszej drużyny niechlubnym „bohaterem”. W jednym z nich duży udział miał nasz znakomity bramkarz, o którym już wspominałem. Przegrywaliśmy mecz, goniliśmy wynik, nacieraliśmy, bardzo zależało nam na czasie, który nieubłaganie uciekał. I nagle, z dalszej odległości któryś z przeciwników uderzył w kierunku naszej bramki. Wszystkim nam się wydawało, że piłka przeleci sporo nad poprzeczką, toteż nasz bramkarz nie czekając (nie było wtedy chłopców do podawania piłek) szybko podążył za bramkę żeby szybko wznowić grę. Oniemieliśmy, gdy wspomniana piłka nagle spikowała w dół (być może pomógł jej w tym wiatr) i wpadła do siatki. Największe zdziwienie i rozpacz malowała się na twarzy naszego golkipera. Nie było już szans, żeby ten mecz wygrać!
Innego typu przypadek bardzo przeżyłem osobiście. Gramy mecz wyjazdowy. Mokro, ciągle pada deszcz. Piłka, bardzo nieciekawa już na początku meczu z każdą minutą robi się coraz cięższa. Kilka minut po rozpoczęciu drugiej połowy (gramy dalej tą samą piłką!) uderzam z powietrza na bramkę przeciwnika. Uderzenie bohatersko bierze na głowę jeden z obrońców. Widzę, że musiało to być bardzo bolesne, ale ambitnie gra dalej. Nagle, po paru minutach, gdy piłka jest na naszej połowie obserwujemy jak bezwładnie pada na trawę, a raczej błoto. Jest nieprzytomny, znoszą go z boiska, odwożą do szpitala. Gramy dalej, ale myśli zajęte już czymś innym. Koniec meczu, schodzimy do szatni i wszyscy oczekujemy wieści ze szpitala. Skończyło się szczęśliwie. Przytomność odzyskał dość szybko. Diagnoza: wstrząs mózgu. Wyszedł z tego bez szwanku. Ale nigdy nie czułem się tak bardzo nieswojo jak wtedy.
Obserwując jak bardzo bogaty i różnorodny jest obecnie rynek artykułów sportowych można tylko pozazdrościć. Co nie znaczy, że współcześnie grający zawodnicy nie będą narzekać za jakieś 30 lat na czym to i w czym musieli grać!
„Najlepszy sport to transport”. To popularne, sądzę, że i obecnie na kopalni powiedzonko, z którym nie do końca się zgadzam ma w sobie trochę prawdy. Wszak na zawody sportowe trzeba dojechać.
W tym miejscu muszę wrócić na chwilę do swojego dzieciństwa. Od najmłodszych lat sport, a szczególnie piłka nożna to był mój sposób na spędzanie wolnego czasu. Na początku piłkę w wydaniu klubowym oglądałem podpatrując treningi seniorów (czasem podając piłki) oraz obowiązkowo uczestnicząc w meczach mistrzowskich jako kibic. Oczywiście w meczach na własnym boisku. Nobilitacją wśród rówieśników w tym czasie było pokazanie się na stadionie (grywaliśmy całe dnie na podwórkach).
Ponieważ byliśmy stanowczo za młodzi na grę, można było wejść na murawę jedynie jako… sędzia boczny (np. w meczu juniorów). I to udawało mi się dość często. Gdy byłem już rozpoznawalny w Klubie, zacząłem się ubiegać o miejsce na mecz wyjazdowy. A nie była to prosta sprawa.
W tamtych czasach na mecz jechało się ciężarówką okrytą plandeką, a pod nią poustawiane były ławki. Stan dróg nie był na pewno lepszy niż obecnie, więc podróż bywała przeżyciem ekstremalnym. Wbrew pozorom – im było ciaśniej, tym było bezpieczniej. Przynajmniej tak mi się wydawało. Czasami wyjazd trwał kilka dobrych godzin. Najpierw dojazd, później przedmecz juniorów, następnie mecz seniorski i powrót do domu. Najważniejsze z tego okresu, co mocno utkwiło w mej pamięci to fakt, że mecz był wielkim świętem!
Również to, że bez względu na wynik wracaliśmy rozśpiewani. Im lepszy rezultat, tym głośniejszy i radośniejszy był śpiew. Przeważał repertuar patriotyczny oraz typowo nasz – śląski. Kibice oczekujący na powrót drużyny już dużo wcześniej mogli się domyślić, jaki był wynik meczu. Z biegiem czasu ta tradycja zaczynała zamierać i jak mówią Czesi – „to se ne vrati” .
A szkoda! Z późniejszego już okresu względem transportu pamiętam takie nazwy jak: „stonka”, „robur”, „osinobus”. Zainteresowani będą wiedzieli, o co chodzi.
W czasach seniorskich (w Rozwoju) na mecze jeździliśmy już autobusami. Kierowców (niezwykle sympatycznych) mieliśmy bardzo różnorodnych. Był m. in. „Brecha”, Andrzej, Bolek, Erich, Heniu. Z częścią z nich do dziś utrzymuję bardzo przyjacielskie kontakty…
W czasach seniorskich na mecze jeździliśmy już autobusami. Kierowców (niezwykle sympatycznych) mieliśmy bardzo różnorodnych. Był m. in. „Brecha”, Andrzej, Bolek, Erich, Heniu.
Najbardziej malowniczą postacią był Bolek. Energiczny i stanowczy, obdarzony kwiecistym, dosadnym językiem i sypiący kawałami jak z rękawa. Trzymający pod siedzeniem nieodłączne „Boże pómogej”, czyli metrowy kawałek grubego, giętkiego kabla na wypadek nieprzewidzianej sytuacji na szosie i ewentualnego chamskiego zachowania innego użytkownika drogi.
Przeciwieństwem Bolka był spokojny, stonowany Erich. Najbardziej dystyngowany był Heniu. I to z nim najczęściej wyjeżdżaliśmy za granicę, czyli do NRD, Czechosłowacji (były takie kraje!) lub na Węgry. Z tych pierwszych zagranicznych wyjazdów najbardziej pamiętam szokująco inny stan dróg niż u nas oraz zachowanie miejscowych kierowców. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pamiętam, że wszyscy ci nasi kierowcy jeździli bardzo pewnie i bezpiecznie.
Najbardziej ekstremalne przygody mieliśmy jednak z szoferem, którego imienia ani ksywki już nie pamiętam. Zresztą jeździł z nami krótko. Parę razy zdarzyło się nam np. wyjechać spod Klubu, by jadąc ul. Załęską w kierunku Ligoty nie ustąpić pierwszeństwa przejazdu jadącym ul. Ligocką. Cóż z tego, że kierowca chciał to zrobić skoro nie działały hamulce! Szczęśliwie ani razu nie spowodowaliśmy kolizji, choć dźwięk klaksonów i przekleństwa innych kierowców były słyszalne dość daleko. Przypominało mi to zawsze zabawną, ale i niebezpieczną sytuację kiedy jadąc z kolegą z drużyny jego „Trabantem” słyszałem prośbę – „otwórz drzwi i hamuj nogami!”. Wracając do naszego szofera – innym razem przejeżdżając z impetem przez dość potężną kałużę całą jej zawartość mieliśmy na sobie! Po prostu otwarła się klapa w podłodze!
Z gatunku „mrożących krew w żyłach” przypadków mieliśmy do czynienia również z tym samym człowiekiem. Jedziemy na bardzo ważny mecz w okolice Rybnika. Siedzę z prawej strony przy oknie na swoim stałym miejscu. Jesteśmy lekko spóźnieni, więc nasz ulubiony kierowca dociska pedał gazu. Dojeżdżamy do Łazisk Górnych. Nagle przez szybę widzę jak po chodniku toczy się ogromne koło, wyprzedza nas, podskakuje na nierównościach i na wiadukcie z ogromnym impetem przelatując nad barierką spada w dół! Konsternacja. Rozglądamy się wokół czyje to koło, skąd się wzięło? Widzi to na szczęście też nasz szofer. Zwalnia, zatrzymuje się, wychodzi z autobusu. Szok! To koło jest… nasze!!!
Nasz bramkarz jest roztrzęsiony, blady. Nam też nie do śmiechu. Łapiemy „okazję”, taksówki, by dojechać na mecz. Zdążyliśmy, by przegrać zawody, ale cało i szczęśliwie wróciliśmy do domu.
Z późniejszych, nazwijmy to anomaliów transportowych pamiętam, już jako trener, wyjazd z juniorami na mecz do Tychów … pociągiem. Był też wyjazd z trampkarzami autobusem WPK (tak się wtedy nazywało przedsiębiorstwo komunikacyjne) do Rudy Śląskiej – Wirka, z którego powrót przeciągnął się do trzech godzin. Wypadły dwa autobusy, a ponieważ jeździły co godzinę, dlatego tyle to trwało. Kto próbował zająć czymś znudzonych nastoletnich chłopców, ten wie ile kosztuje to wysiłku!
Dlatego tak bardzo doceniam obecnie pewność i niezawodność naszego sympatycznego przewoźnika drużyn młodzieżowych. Również rzetelność oraz jakość taboru przewoźnika obsługującego mecze I drużyny seniorów to lata świetlne w stosunku do czasów naszych podróży z przygodami. I wbrew pozorom transport to może nie sport, ale bez niego ani rusz!
W Polsce na medycynie zna się każdy! Kiedy jednak pojawią się dolegliwości szukamy dobrego lekarza. W sporcie ma to szczególne znaczenie. Liczy się skuteczność leczenia i przede wszystkim czas.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku naszym lekarzem klubowym był młody kardiolog – Fryderyk Prochaczek. Dziś to uznany prof. dr hab. nauk medycznych. Z doktorem Fryderykiem wiąże się jedno, bardzo zabawne dla mnie, wspomnienie.
Otóż po zakończeniu sezonu i jednocześnie imprezie z tej okazji mieliśmy zaplanowane na następny dzień badania kardiologiczne. Ze zrozumiałych względów nie wszyscy na te badania dotarli, a część kolegów, która przyszła była w nienajlepszej dyspozycji! Wchodziliśmy do gabinetu pojedynczo, a opowieści i wygląd tych, którzy po badaniu wychodzili były przerażające! Otóż podobno trzeba było połknąć coś na wzór sondy żołądkowej, przez którą później doktor Fryderyk przepuszczał jakieś napięcie elektryczne i odczytywał wynik na przyrządach. Piszę podobno, bo nie dane mi było tego doświadczyć. Wchodząc jako ostatni do gabinetu niewinnie zapytałem, czy to jest jedyna metoda zbadania stanu mojego serca. Usłyszałem odpowiedź, że nie. Można pedałować na rowerze będąc podłączonym do aparatury, tyle że trwa to parę minut dłużej. Oczywiście wybrałem ten wariant. Do dziś widzę te zdziwione oczy kolegów, że tak bohatersko i bezboleśnie przeszedłem badania. W jaki sposób je przeszedłem opowiedziałem dopiero po jakimś czasie. Oj, było wesoło! Szczególnie mnie.
W sporcie jednak najczęściej zdarzają się urazy i najbardziej potrzebny jest chirurg – ortopeda. W tamtym okresie korzystaliśmy z usług dr Franika – lekarza naszej przychodni zakładowej, który wsławił się w grudniu 1981 roku ratując życie i zdrowie naszych kolegów z kopalni w czasie pamiętnych Wydarzeń na „Wujku”!
Bywało jednak, że pomoc dr Franika okazywała się niewystarczająca. Tak było również i w moim przypadku. Prawdopodobnie ze względu na ponad przeciętny wzrost zmagałem się z dotkliwym bólem pleców w okolicy kręgosłupa lędźwiowego. Pamiętam dokładnie mecz wyjazdowy, przed którym ówczesny Prezes zawiózł mnie swoim samochodem do naszej przychodni, by podano mi zastrzyk przeciwbólowy. Skutek był mizerny, a nawet odwrotny od zamierzonego. Ból pleców nie ustąpił, a teraz dodatkowo bardzo bolała część ciała poniżej pleców! Prezes zawiózł mnie na boisko, gdzie już czekali koledzy. Pomogli mi się przebrać i rozpoczął się mecz. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie byłem tak sztywny. Wygraliśmy 2:0, zdobyłem obie bramki (w tym jedną z karnego), ale najbardziej pamiętam paniczny strach przed nadmierną radością kolegów. Nie pozwoliłem się dotknąć. Po meczu pomogli mi się przebrać, czyli zdjąć buty i getry.
Za dwa dni nie czekając na nic pojechałem do Bielska – do dr Kaźmierowicza. To był w tamtym czasie lekarz, do którego jeździły kluby I-ligowe. Miałem przyjemność poznać go wcześniej grając jeszcze w GKS Tychy. Był to starszy, dystyngowany pan, który miał specyficzny sposób leczenia. Podając zastrzyk ampułkę trzymał w zamkniętej dłoni, by nie można było odczytać nazwy leku. W kilkunastodniowym odstępie zrobił mi dwa zastrzyki w okolice kręgosłupa. Pamiętam niewyobrażalnie długą igłę i piekielnie długi czas wkłuwania się w odpowiednie miejsce. Był strach, ale i pełne zaufanie. Po drugim zastrzyku w niedługim czasie ból bezpowrotnie minął i do dziś się nie pojawił. Tamtą wizytą przetarłem szlak również dla „Rozwoju”. Od tego czasu byliśmy równie mile widziani jak „Ruch” Chorzów – ulubiony klub doktora.
Potem, w niedługim czasie, nastała era dr Konika – znakomitego ortopedy – traumatologa. Heniu, nasz lekarz klubowy, pomógł licznej rzeszy naszych zawodników, bo z biegiem czasu drużyn i piłkarzy zaczęło w naszym klubie przybywać. Obecnie nad stanem zdrowia licznej rzeszy zawodników czuwa dr Rafał Markowski.
Oprócz lekarza klubowego bardzo dużą rolę odgrywa również Służba Medyczna obecna na każdym meczu mistrzowskim. Zwykle jest to pielęgniarka lub sanitariusz przeszkolony do udzielania pierwszej pomocy oraz opatrywania drobnych ran, otarć itp. Oczywiście przysłowiowym najlepszym i najpopularniejszym lekiem jest zamrażacz, zwany kiedyś chlorkiem. Z całej plejady osób, które przewinęły się przez nasz klub najbardziej pamiętam Stasia – barwnego, sympatycznego Starszego Felczera (taki nosił tytuł) oraz Adasia Magnera, świetnego kolegę, związanego z klubem przez wiele lat.
Im wyższa klasa rozgrywkowa tym temat odnowy biologicznej jest poważniej traktowany. Wydaje mi się, że nie mamy się czego wstydzić. Stopniowo powiększająca się oferta urządzeń, z których mogą korzystać zawodnicy jak i zaangażowanie Maćka Mozesa chyba są adekwatne, a nawet przewyższające klasę rozgrywkową, w której obecnie występujemy.
Na koniec trochę o preparatach wzmacniających dla zawodników. Patrząc na przebogatą ofertę różnych środków z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy środkiem pobudzającym do gry była kawa, czekolada, a czasami Glucardiamid (pastylki do ssania). Kawa i czekolada w czasach kartek na żywność towar tak bardzo deficytowy, że samo zdobycie ich, nie mówiąc o spożyciu, już bardzo wzmacniało!
Nawiązując do tytułu tego popularnego przeboju sprzed lat spróbuję pokusić się o przedstawienie dalszych losów kolegów, z którymi miałem przyjemność grać lub osób, z którymi w tamtym czasie współpracowałem. W tamtym czasie tzn. w latach 1975-79, bo to już dość odległa historia.
Niestety, część znanych mi ludzi już nie żyje. Żal, ale też świadectwo nieuchronności przemijania. Prezesem Klubu w 1975 roku był śp. Marian Czajka – postać barwna, potrafiąca udzielić dosadnej słownej reprymendy, ale też bardzo troszcząca się o swoich zawodników. Jego prawą ręką był Kazimierz Wiercioch, ówczesny Przewodniczący Rady Zakładowej na kopalni, którego synowie Andrzej i Grzegorz w późniejszym okresie byli wyróżniającymi się zawodnikami I drużyny. Pan Kazimierz był również potem Kierownikiem Sekcji Piłki Nożnej GKS Katowice.
Kierownikiem naszej drużyny był śp. Teodor Waniek (Tyjo), którego wnuk Zbyszek Dziura aktualnie z zaangażowaniem pełni tę samą rolę. Z zawodników z 1975 roku wspomnę tylko tych, których późniejsze losy są mi częściowo znane. Pozostałych, niewymienionych z nazwiska przepraszam. Zapamiętani to:
– Janusz Kubica (Kuba) – znakomity trener drużyn młodzieżowych w „Rozwoju”, później również trener I drużyny seniorów. Od wielu lat szkolący z sukcesami drużyny młodzieżowe w Austrii.
– Jasiu Szczędzina (Szuła) – ceniony trener drużyn młodzieżowych w Japonii.
– Franek Kubis – trener drużyn młodzieżowych w RFN.
– Kaziu Zowada – spełniający się później jako szachista i „skaciorz”.
– Andrzej Hanusik (Hana) – później długoletni Przewodniczący ZZG w Polsce na kopalni „Wujek”
– śp. Władek Szmelczerczyk – późniejszy działacz sportowy w Klubie.
– śp. Zbyszek Wilk – niepozorny ciałem, ale wielki duchem zginął tragicznie jako jeden z Dziewięciu z Wujka w 1981 roku.
Część pozostałych kolegów zrobiła później większe lub mniejsze kariery na kopalni, a część wyemigrowała za granicę.
W 1976 roku funkcję kierownika drużyny objął śp. Hubert Drobny, zawodowo pełniący rolę Głównego Dyspozytora na kopalni, którego przyjaźń przez długie kolejne lata bardzo sobie ceniłem. Trenerem został Joachim Krajczy (Mały), obecnie od wielu lat mieszkający w Niemczech.
Z zawodników, którzy dołączyli do zespołu to:
– Jurek Kuczera (Ewka), późniejszy trener w „Rozwoju” i innych klubach.
– Władek Witkowski, najlepiej grający głową zawodnik jakiego znałem. Potem również trener. Jego syn Rafał zrobił jeszcze większą karierę niż ojciec.
– Gerard Rother, wcześniej znakomity skrzydłowy GKS Katowice, reprezentant Polski. Po zakończeniu przygody ze sportem pracujący aż do emerytury na kopalni „Wujek”.
W 1977 roku do kadry I zespołu dołączyło kilku nowych zawodników, z których najbardziej malowniczą postacią był Gienek Błażyca (Lolo), później także trener drużyn młodzieżowych w naszym klubie, a przede wszystkim autor monografii „Rozwoju” Katowice. Miałem przyjemność współpracować z nim przy tworzeniu tego dzieła i mam nadzieję, że niebawem pokusi się o zaktualizowanie tej publikacji.
Rok 1978 to kolejni nowi zawodnicy o uznanych nazwiskach:
– śp. Heniu Loska (Kajtek).
– Heniek Zdebel (Fana), wywodzący się z Brynowa chłopak, który po udanych występach na ligowych boiskach powrócił do swego „gniazda”. Jego syn Tomek, po kilku latach gry w naszych drużynach młodzieżowych, zrobił później karierę w kraju i za granicą będąc m. in. reprezentantem Polski oraz wybitnym zawodnikiem w Turcji i Niemczech.
– Rysiek Kalinowski (Kalina), po zakończeniu kariery ceniony trener.
Rok 1979, ostatni w tych wspomnieniach, to kolejne nowe twarze:
– Leszek Olsza (Ola), reprezentant Polski, długoletni zawodnik, a potem także trener w GKS Katowice.
– Wiesiek Woźniak, obecnie Prezes „Kolejarza” Katowice.
– Romek Oryńczak (Koń), po zakończeniu czynnego uprawiania sportu trener oraz przez wiele lat Dyrektor „Rozwoju” Katowice, obecnie jeden z dyrektorów MOSiR Katowice.
To tylko część nazwisk ludzi z moich pierwszych pięciu lat w Klubie. Potem było kolejnych kilkadziesiąt lat i ogromna rzesza zawodników, trenerów, działaczy i sympatyków, których miałem przyjemność poznać. Patrząc z perspektywy czasu, spotykając kogoś w okolicy, mogę śmiało powiedzieć, że albo był lub jest w „Rozwoju”, albo jest rozwojowy.
Jak wszystkim powszechnie wiadomo – ciocia, wujek to w miarę bliska rodzina. Taką rodziną dla Rozwoju jest kopalnia Wujek. Wielu pracowników kopalni było działaczami, trenerami, zawodnikami Rozwoju. I odwrotnie. Wielu zawodników, stawiających swe pierwsze piłkarskie kroki na naszych boiskach, po ukończeniu szkół i uczelni znajdowało zatrudnienie na kopalni. Ta swoista symbioza trwa już bardzo wiele lat z korzyścią dla obu stron!
Ja również swoje 25 lat spędzonych na Wujku wspominam bardzo miło. Pracowałem w oddziale łączności (ówczesna nazwa – Słabe Prądy) w otoczeniu sympatycznych koleżanek i kolegów. Dane mi było mieć mądrego szefa – Tadka Chudego, z którym utrzymywaliśmy przyjacielskie kontakty. Poznałem osobiście wszystkich dyrektorów kopalni pełniących tę funkcję w latach 1975 – 2000. I choć działali w różnych okresach społeczno-politycznych, to każdy z nich w mojej ocenie był człowiekiem dużego formatu. Najcieplej wspominam Mariana Filipka. Dyrektora, przed którym drżał cały dozór i reszta załogi. Dyrektora, który urządzał słynne „Filipiady”, ale też dyrektora potrafiącego w ówczesnych trudnych warunkach utrzymać kopalnię w dobrej kondycji. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że znakomicie orientował się w tematyce sportowej ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji naszego klubu, a ponadto mnie osobiście darzył sympatią i życzliwością. Również śp. Edwarda Górę wspominam bardzo ciepło. Jego syn, Przemek z powodzeniem grał w naszych drużynach młodzieżowych i choć zapowiadał się na zawodnika dobrej klasy, to jednak poświęcił się nauce i karierze zawodowej. Jest to dla mnie jak najbardziej zrozumiałe.
Ponieważ grono moich przyjaciół, kolegów, znajomych na kopalni było bardzo liczne nie będę wymieniał nazwisk, by pominięcie kogoś nie uczyniło mu przykrości. Marzy mi się, by ta współpraca kopalni z klubem trwała w dalszym ciągu. By pracownicy Wujka swoją wiedzą i zaangażowaniem w miarę swoich możliwości pomagali klubowi. I odwrotnie – by nasi zawodnicy, wychowani w „Rozwoju”, po zdobyciu wykształcenia znajdowali zatrudnienie w kopalni budując tam swoje kariery zawodowe nie zapominając jednocześnie o swoich korzeniach.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych ub. wieku, a także później Rozwój był klubem środowiskowym zrzeszającym przede wszystkim ludzi z południowych dzielnic Katowic. Duża ich liczba, jak już wyżej wspomniałem, była związana zawodowo z kopalnią „Wujek”. I choć następował tzw. dopływ „świeżej krwi” do pierwszej drużyny seniorów (sam należałem do tej grupy – przyszedłem z Tychów), to były to z reguły transfery przemyślane i trafione. Było wtedy rzeczą oczywistą, że jeżeli ojciec grał w Rozwoju, to jego synowie nie mogą grać gdzie indziej! Bywały całe rodziny (o tym kiedyś) związane z klubem. Również rzeczą naturalną było, że po ukończeniu wieku juniora najzdolniejsi nasi wychowankowie kontynuowali swoją przygodę ze sportem w naszej I drużynie.
To, co mnie odrobinę niepokoi, to stan, że od kilku lat ta tendencja uległa odwróceniu. Biorąc pod uwagę fakt, że już od dawna nasza praca z młodzieżą wygląda na tle innych klubów zupełnie przyzwoicie, to jej następstwem nie był, niestety, powszechny awans naszych wychowanków do drużyn seniorskich Rozwoju. Szukali oni zatrudnienia w okolicznych klubach (z reguły w niższych klasach rozgrywkowych), a na ich miejsce przychodzili młodzi (niekoniecznie lepsi) zawodnicy – meteory. Najczęściej wynikało to z listy życzeń kolejnego trenera, których przewijało się u nas bez liku. Po odejściu trenera okazywało się, że sprowadzenie danego piłkarza było kompletnym nieporozumieniem, więc sprowadzano kolejnych graczy wg listy życzeń kolejnego trenera do czasu kiedy zmieniał go następny trener, a poprzednia lista zawodników okazywała się kompletnym nieporozumieniem itd.
Zupełnie innym paradoksem dla mnie jest fakt, że funkcjonuje sporo klubów, w których grają z powodzeniem nasi byli starsi zawodnicy. I oby grali jak najdłużej!!! Jedynie nie potrafię wyjść ze zdumienia, że jest klub, jego nazwa, stadion (lub nie, bo to już różnie bywa), jakiś budżet i tylko nie ma … miejscowych zawodników! Takich to czasów nie chciałbym doczekać w Rozwoju!
Kończąc temat rodziny szczerze przyznaję, że klub to mój drugi dom, o czym doskonale wiedzą moi bliscy. Również jako rodzinę traktowałem wszystkich swoich zawodników, z którymi miałem przyjemność pracować. A byli to chłopcy z roczników 1969/1970, 1978, 1984, 1990, których prowadziłem praktycznie od dziecka, aż do pełnoletniości. Z uwagą śledzę ich dalsze losy, a każda możliwość spotkania się z nimi sprawia mi dużą przyjemność. Bowiem … grunt to rodzinka!
Jak już kiedyś wspominałem – bywało często, że w naszym klubie grywały całe rodziny, oczywiście płci męskiej! Rzeczą naturalną było, że jeżeli ojciec był zawodnikiem, trenerem, działaczem lub tylko sympatykiem – to jego potomek lub potomkowie, jeżeli tylko nie byli na bakier ze sportem, wcześniej lub później w „Rozwoju” się znajdą.
Nasi synowie najczęściej grali do ukończenia wieku juniora. Później studia, praca zawodowa, rodzina. Ale była też grupa, całkiem liczna, która śladem swego ojca kontynuowała karierę w I drużynie seniorów. Tych to ludzi chciałbym dziś przypomnieć.
W roku 1975 aktywnym działaczem był Kazimierz Wiercioch. Później jego dwaj synowie – Andrzej i Grzegorz grali w I drużynie.
Dużo wcześniej, bo już w roku 1947 w barwach „Rozwoju” grał Teodor Waniek, kierownik drużyny w 1975 r., którego wnuk Zbyszek pełni tę samą funkcję obecnie, będąc jednocześnie bardzo aktywnym działaczem naszego Klubu. Wojtek Dziura, prawnuk Teodora, syn Zbyszka z powodzeniem bronił bramki naszej drużyny w rozgrywkach juniorskich i seniorskich.
W 1965 roku od „Rozwoju” rozpoczął marsz po ligowych boiskach Heniek Zdebel, by na zakończenie udanej kariery rozegrać jeszcze wiele dobrych spotkań przy ul. Zgody. Jego syn Tomek, mały, sympatyczny chłopak, którego grę w dziecięcych rozgrywkach oglądało się z dużą przyjemnością, zawojował potem Europę będąc po drodze również reprezentantem Polski!
Znane nazwisko nieodłącznie związane z „Rozwojem” to Buffi. Począwszy od Stasia, Adama, Piotrka, a tymczasem skończywszy na Krzysiu należącym do ekskluzywnego na razie Klubu Strzelców co najmniej 100 bramek w meczach mistrzowskich „Rozwoju”.
Kolejne „Rozwojowe” nazwisko to Rzeszutek. Bronek, kierownik sekcji piłki nożnej w trudnych dla klubu czasach oraz jego dwaj synowie – Krzysiek i Witek, którym później nieobce były ligowe boiska. Szczególnie dobrze mi się grało w napadzie z Witkiem. Niepozorny, ale zadziorny, nieustępliwy, nękający obrońców znakomicie ułatwiał mi zdobywanie bramek.
Nie sposób nie wspomnieć o Bosowskich. Ojciec Paweł widziany i słyszany prawie na każdym meczu i jego dwaj synowie – Adam i Michał oraz ich kuzyn Rafał. Uznane nazwisko to Witkowski. Władek, najlepsza główka w historii klubu, kończąca bramką moje dośrodkowania (do dziś ma odrobinę żalu, że on wsadzał głowę, a laury spływały na mnie) i jego syn Rafał znany z występów na boiskach ekstraklasy.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, które pamiętam grała w „Rozwoju” także spora ilość braci. Ale na koniec, by nie zapomnieć również o płci pięknej wspomnę, że z klubem związana jest także Ania Kuczera, córka Jurka, zawodnika z lat siedemdziesiątych ub. wieku oraz Jagoda Olejarczyk, żona Wojtka, byłego zawodnika naszych drużyn młodzieżowych.
Co zawodnikowi sprawia największą frajdę? Oczywiście mecz, a potem w sporej odległości trening. Z tym treningiem to bywa różnie. Każdy zawodnik preferuje inny charakter ćwiczeń. Są i tacy, którzy nie chcieliby trenować w ogóle. Interesuje ich tylko mecz! Mnie największą radość sprawiały gierki, ćwiczenia szybkości oraz trening strzelecki. Ponieważ natura obdarzyła mnie niezłą szybkością, na treningach poświęconych jej kształtowaniu startowałem zwykle w sporej odległości za grupą, by bieg ukończyć w czołówce. Dzięki temu unikałem frustracji kolegów, a nabyte w ten sposób umiejętności znakomicie wykorzystywałem w meczach.
Podobnie było z gierkami i treningiem strzeleckim. Nie było dla mnie ważnych, mniej ważnych i nieważnych piłek. Każdą sytuację, z której można było zdobyć bramkę starałem się wykorzystać w bezlitosny sposób. Nieważne było, czy to mecz na szczycie na stadionie wypełnionym publicznością, czy mała gierka na treningu, czy trening strzelecki na boisku żwirowym! Zupełnie inna historia to egzekwowanie stałych fragmentów gry. Mimo wysokiego wzrostu byłem etatowym egzekutorem kornerów. Celne, rotacyjne dośrodkowania byłyby jednak tylko ozdobnikiem meczu, gdyby nie wykorzystywał ich np. grający znakomicie głową Władek Witkowski. Dużą satysfakcję sprawiały mi też bramki zdobyte bezpośrednio uderzeniem z rogu. Jednak z biegiem czasu moim znakiem firmowym stały się rzuty wolne. Niewiele osób wie, że na niektóre treningi wychodziłem często o wiele wcześniej. Brałem ze sobą kilka piłek i po krótkiej rozgrzewce ustawiałem w różnej odległości od bramki, by potem próbować umieścić je w „okienkach”. Oczywiście po takiej serii trzeba było pójść pozbierać piłki, ustawić je ponownie, kolejno próbować umieścić w „okienkach” i tak w kółko.
O wiele łatwiej i weselej było po treningach strzeleckich, kiedy grupa szła do szatni, a bardzo nieliczni zostawali z bramkarzem, by w ramach zakładu np. o czekoladę strzelać „10 na 10” rzutów wolnych czy karnych. Ten wysiłek (zabawa jednocześnie) sowicie się opłacał w meczach mistrzowskich. Nieistotna była minuta gry. Rzuty rożne i wolne to była groźna i ważna „broń” naszej drużyny. Wielu trenerów próbowało modyfikować nasz sposób egzekwowania stałych fragmentów gry. Byłem jednak dość oporny wszystkim tym nowinkom, a ponieważ przemawiała za mną skuteczność, dość szybko pozostawiano mi zupełną swobodę.
Równie oporny byłem, co ze wstydem dziś przyznaję, przeciwko wtłaczaniu mnie w jakiekolwiek ramy taktyczne. Grzecznie i z uwagą słuchałem zaleceń trenera, by po paru już minutach gry robić to, co mi intuicja i wiedza podpowiadały. Ponieważ często przynosiło to pozytywne, wymierne efekty udawało mi się uniknąć krytyki szkoleniowca. Zresztą do dziś z o wiele większą przyjemnością oglądam mecze np. Barcelony, gdzie gra piłką sprawia zawodnikom radość niż np. atletyczne drużyny, ściśle podporządkowane rozrysowanym schematom.
Te uwagi, dotyczące wytężonej dodatkowej pracy, dedykuję naszym młodym zawodnikom. Nigdy nie jest się tak dobrym, żeby nie móc być jeszcze lepszym! Oczywiście myślę tu o zawodnikach predysponowanych do zdobywania bramek, a jest o nich coraz trudniej. Z niecierpliwością czekam na kolejnego piłkarza, który dołączy kiedyś do „Klubu Strzelców 100 bramek”.
Na koniec mych wspomnień garść uwag o meczach, w których miałem przyjemność brać udział. Ponieważ było ich kilkaset wybór jest trudny. Z czasów juniorskich (grałem tam krótko) pamiętam tylko jeden – w Tychach. Z prozaicznego powodu pamiętam – po raz pierwszy przyszło mi grać na stadionie wypełnionym po brzegi, bowiem mecz odbywał się w ramach trwających „Dożynek”!
W „Rozwojowych” barwach z gatunku „bolesnych” pamiętam mecz na wyjeździe, gdzie już w I połowie dotkliwie bolała mnie kostka. Bohatersko wyszedłem na drugą połowę, zdobyłem nawet dwie bramki i mecz zakończyliśmy zwycięsko. Istotniejsze jednak było to, że po raz pierwszy tak dobitnie spotkałem się z niesportowym zachowaniem. Dla mnie, który w całej swojej „karierze” nie otrzymał ani jednej żółtej czy czerwonej kartki, zachowanie obrońcy przeciwnika (notabene syna byłego trenera reprezentacji Polski) było karygodne. Widząc mój ból oraz to, że kuleję, bez skrupułów (poza grą) kopał mnie w bolące miejsce. Kolejny szok spotkał mnie w szatni, kiedy zdjąłem buty i skarpety. Pęknięta torebka stawowa, stopa jak u słonia. But to wszystko trzymał! Wtedy to po raz pierwszy wróciłem do domu boso. Dopiero w poniedziałek wizyta u doktora Franika, gips i trzy tygodnie przerwy.
Z gatunku „przerażonych przed meczem” pamiętam wyjazd do Łąki. Już od początku tygodnia wyczuwało się w szatni niepokój. Stadion w Łące miał opinię bardzo nieprzyjaznego dla gości. Zresztą mało kto zdobywał tam chociaż punkt. Po raz pierwszy dało się też wyczuć obawy naszego bardzo dobrego trenera – Joachima Krajczego. Taka atmosfera panowała aż do soboty. Przyjeżdżamy na mecz. Pierwsze zaskoczenie – szatnie w remoncie. Przebieramy się w sali gimnastycznej pobliskiej szkoły. Drugie zaskoczenie – boisko w remoncie, gramy na małym bocznym. Wychodzimy przebrani i zupełny szok! Boisko dosłownie „oblepione” kibicami. Tuż przy liniach bocznych gęsty tłum. Pełna kultura. Na przedzie panie w wieku nazwijmy to „średnim”. Obowiązkowo każda z parasolką! Za nimi młodsze niewiasty i dzieci. Potem starsi mężczyźni, a z tyłu młodzież. Złowrogie pomruki towarzyszą naszej rozgrzewce. Wreszcie rozpoczyna się mecz. Gra mi się znakomicie. Strzelam trzy bramki, czwartą dokłada Jurek Kuczera. Po każdej bramce panie coraz groźniej wymachują parasolkami. Gramy bez skrzydłowych, bo nikt nie chce biegać wzdłuż tłumu. Kończy się mecz, wygrywamy 4:0. Kibice wbiegają na boisko, porządkowych nie uświadczysz! Otacza mnie wianuszek pań, tych z pierwszego rzędu z parasolkami! Odprowadzają mnie aż do szatni poklepując po plecach ze słowami: „synku, ale żeś fajnie groł, nie chcioł byś prziś do nos”. Takiego komplementu i z takich ust nie usłyszałem już nigdy później! Od tego dnia polubiłem Łąkę. Zresztą będąc tam za jakiś czas z Prezesem na pstrągu (pisałem już, że tworzyliśmy wszyscy rodzinę) zostałem rozpoznany i przyjęty bardzo miło.
Z gatunku „co znaczy stres” pamiętam mecz wyjazdowy przed końcem sezonu, który musieliśmy wygrać. Na zbiórkę przedmeczową mój starszy kolega, znakomity zawodnik, przyszedł blado-zielono-fioletowy! W ciągu 30 minut kilkakrotnie korzystał z toalety. Tłumaczył trenerowi, że nie przespał nocy, że jest cieniem samego siebie, że nie może i nie chce grać! W tym momencie wzięło górę doświadczenie trenera: „grasz i nie ma żadnej dyskusji”! Faktycznie zagrał. Przeciętnie, jak i my wszyscy. Do 80 minuty utrzymywał się wynik bezbramkowy. Wreszcie rzut wolny z ok. 25 metrów. Trafiam w okolice spojenia słupka z poprzeczką. Piłka odbija się od wewnętrznej części poprzeczki, a ponieważ strzał był dość silny, piłka kozłuje na linii bramkowej. Najbliżej niej znajduje się wspomniany kolega, stoi jak sparaliżowany, wreszcie podbrzuszem wpycha ją do bramki. Jak mi za parę dni opowiedział, nie był po prostu w stanie wykonać żadnego ruchu. Wygrywamy 1:0. Po kąpieli wróciły mu na twarz naturalne kolory, a w drodze powrotnej do domu nie było w autobusie bardziej rozgadanego i wesołego człowieka jak on!
Z gatunku „komicznych” utkwił mi w pamięci mecz z Szombierkami Bytom u siebie. Miewałem już wcześniej tzw. „plastra”, ale ten przerósł wszystkich. Młody człowiek, lekko misiowaty nie odstępował mnie na krok. Był tak nakręcony, albo zakręcony, że w przerwie towarzyszył mi w dość długiej wtedy drodze do szatni. Nie zauważył nawet, że jest w naszej szatni! Dopiero trener go wyprosił. Grało mi się fatalnie, za to kibice mieli niezły ubaw, a co dowcipniejsi proponowali mi pójście do toalety, spodziewając się, że i tam będzie mi towarzyszył. Udało mi się w końcu strzelić jedną bramkę, ale zarys jego sylwetki ciągle pamiętam.
Gatunek „rezerwa” też mi było dane poznać. Jedziemy na mecz w III lidze z BKS Bielsko. W szatni dowiadujemy się, że na ławce rezerwowych usiądę ja, Leszek Olsza i Heniek Zdebel. Argumentów za taką decyzją brak. Trener po prostu miał taką koncepcję i już. Wychodzimy na rozgrzewkę, my w trójkę w dresach. Mijający nas trener BKS-u patrzy z niedowierzaniem, wreszcie mówi: „najsilniejsza w tym dniu ławka rezerwowych w Europie”. Sympatyczne i miłe to było z jego strony. Gramy słabo, przegrywamy do przerwy 0:1. Trener mnie i Lechowi Olszy poleca się rozgrzać. Do Heńka Zdebla czuje z jakiegoś powodu antypatię. Po 50 minutach gry z boiska schodzi kontuzjowany Andrzej Wiercioch. Wcześniej wykorzystaliśmy limit zmian, więc gramy w dziesięciu. Udaje mi się wyrównać na 1:1, potem mam jeszcze okazję na drugą bramkę. Piłkę z linii bramkowej wybija obrońca. Nasze tyły grają już dobrze, taki wynik utrzymuje się do końca. Po meczu odbieramy gratulacje, a trener chyba traci resztę autorytetu.
Kończąc te wspomnienia, które są tylko maleńkim wycinkiem z lat spędzonych przeze mnie w „Rozwoju” pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że chociaż w małym procencie sprostałem oczekiwaniom mojego młodego przyjaciela – Marcina Nowaka.
P.S.
Ponieważ w klubach nieocenioną, ale i niedocenianą pracę wykonują tzw. gospodarze chciałbym na tych łamach wyrazić swój ogromny szacunek dla Józefa Paszka. Jak już kiedyś pisałem – klub jest dla mnie drugim domem. Obserwując pracę i zaangażowanie Józka śmiem twierdzić, że dla niego klub jest tym domem pierwszym!
autor cyklu: Paweł Wawoczny