Porozmawialiśmy z Tomaszem Strancem, który w Rozwoju – jako zawodnik i członek sztabu szkoleniowego – spędził przy Zgody 28 blisko siedem lat, a w ubiegłym tygodniu został trenerem przygotowania motorycznego Piasta Gliwice. Polecamy!
Trudno rozstać się z Rozwojem?
– Nawet na to tak nie patrzę. Codziennie po 45 minut gadamy o treningach z Dawidem Szulczkiem. Wiem, kto, co i jak, dlatego kontakt z tym, co się dzieje, cały czas jest. Byłem na meczu w Radomiu. To wszystko wydarzyło się tak nagle, z dnia na dzień, że trudno mówić o rozstaniu z Rozwojem. Co 2-3 dni pewnie będę tu musiał się pojawiać, by domykać pewne kwestie. Są też dzieciaki, które raz w tygodniu będę się starał odwiedzać, by nadzorować pracę trenerów.
Jak to się stało, że wylądowałeś w Piaście Gliwice?
– Otrzymałem telefon od Łukasza Piworowicza, który rok temu pracował w Rozwoju, a teraz jest w Piaście. Dowiedział się, że nowy trener Dariusz Wdowczyk potrzebuje kogoś, kto będzie przygotowywał rozgrzewkę, pracował nad motoryką, nadzorował kwestie niekoniecznie piłkarskie. Stabilizacja, treningi siłowe… Łukasz stwierdził, że zaproponuje moją osobę. Jednego dnia mi to powiedział, drugiego dnia już zjedliśmy obiad, porozmawiałem z prezesem. Potrzeba była nagła, na „już”, więc wszystko wydarzyło się w przeciągu kilku godzin. Taka karuzela.
Radość?
– Pewnie! No jak się miałem nie cieszyć? Gdy ktoś mnie pyta, czy jestem zainteresowany pracą w Piaście, w ekstraklasie, to trudno odpowiedzieć „nie, nie jestem”. Oczywiście, miałem ważny kontrakt z Rozwojem. Był piątek, następnego dnia Rozwój grał z Siarką, a Piast – z Wisłą. Byłem na obu tych meczach. Jestem bardzo wdzięczny prezesom Rozwoju, że tak się zachowali. Co prawda usłyszałem, że trudno im sobie wyobrazić moje odejście, ale nie zamykają mi drogi. Wiedzieli, że to dla mnie szansa jedna na sto. Trener, który nie ma w sztabie osoby od motoryki, to rzadkość, a już tym bardziej na poziomie ekstraklasy. Nagle wyskoczyła taka możliwość, to jak tu z niej nie skorzystać…
Masz poczucie, że na tę szansę zapracowałeś? Wykształceniem, swoją postawą?
– W środku mogę sobie tak myśleć. „Pracowałem sumiennie, życie mi oddało”. Nie oszukujmy się jednak – czasem to kwestia przypadku. Akurat Łukasz Piworowicz był wcześniej u nas, akurat mógł polecić mnie, bo wcześniej ktoś został zwolniony, więc ktoś był potrzebny… Trochę ślepy traf. Pamiętam, gdy na 30. urodziny moja niedoszła żona, która bardzo dopingowała mnie w pracy trenera, przygotowała dla mnie taki dyplom z logo UEFA. „Nominacja dla najlepszego trenera 2014 roku za innowacyjne wprowadzanie programów trenerskich”. Pokazałem to w szatni i niektórzy się dali złapać – mówiłem jeszcze, że mogę mieć możliwość pracy jako asystent trenera kadry młodzieżowej – a oczywiście od początku do końca to była „wkrętka”. Jak sobie tak teraz o tym myślę, to było to czymś w rodzaju przepowiedni. Ktoś mnie wyłapał, zauważył i ziściło się.
Pierwszy mecz w roli trenera przygotowania motorycznego Piasta zaliczyłeś we Wrocławiu. Takie rzeczy, jak na przykład nowy stadion Śląska, robią na tobie wrażenie?
– Śmiać mi się chciało z samego siebie. Miałem wrażenie, jakby ktoś mnie do tej ekstraklasy z innej bajki włożył. Wychodzimy z autokaru, dookoła kamery, Eurosport… Z takiego fajnego, małego, przytulnego świata trafiam na salony. Otoczka medialna jest na dużo wyższym poziomie. Telewizje klubowe, wywiady z trenerami… Oczywiście, na Rozwoju też to było – pani Olga z TVP przyjeżdżała często – ale skala inna. Kwestia samego treningu jednak, chłopaków w szatni? Tu już nie ma co przesadzać. Piłkarze, ludzie zajmujący się piłką są z tej samej gliny ulepieni. Czy to „okręgówka”, czy – zachowując proporcje – ekstraklasa, jesteśmy do siebie podobni. Zmienia się tylko ten medialny hałas, który napędza to wszystko. No i oczywiście umiejętności. Dzięki temu są większe pieniądze i na tym to polega. Wiesz dobrze, że zawsze byłem człowiekiem z cienia. Mówiąc metaforycznie, na razie blask ekstraklasowych fleszy mnie oślepia. Nigdy to nie była moja bajka.
Czego najbardziej z codziennej pracy w Rozwoju będzie ci szkoda?
– Bardzo trudne pytanie. Tyle lat tu byłem, że głupio, gdyby ktoś pomyślał, że o nim zapomniałem. Będzie mi brakowało całego klubu jako takiego. Chłopaki w szatni stanowili zazwyczaj fajną, zgraną ekipę. Atmosfera… Pierwsze, co robisz po przyjściu do budynku klubowego, to krzyczysz: „Gospodorz!”. Czujesz się jak u siebie. Odkopałem ostatnio jakiś stary wywiad na stronie Rozwoju. Mówiłem, że nie mam wielkich marzeń o ekstraklasie, że nie jest to mój jasno założony cel. Nie patrzyłem na to pod takim względem, że popracuję chwilę w Rozwoju, a potem się odbiję. Bardziej chodziło o to, by wykonywać swoją pracę, rozwijać się. A czy komuś się przydam, wypłynę na szersze wody? To nie zajmowało mojej głowy. W Rozwoju czułem się doceniany, szanowany. Gdy robisz coś cały czas po to, by osiągnąć jakiś wielki cel, to możesz za bardzo się nastawić, z roku na rok zawodzić, że jesteś cały czas w tym samym miejscu. Ja się tym nie przejmowałem. Co sezon była inna drużyna, miałem chęć przychodzić do klubu, bo dobrze się w nim czułem. A jak dobrze się czujesz, to nie potrzebujesz wielkich zmian. Podświadomie pewnie myślałem, że fajnie byłoby coś zmienić, bo lata lecą. Skoro nie udało się wiele osiągnąć jako zawodnik, to fajnie byłoby spełnić mini marzenia w pracy trenera. Gdy pyta się dzieciaka, to powie, że chciałby trafić do ekstraklasy, reprezentacji i Barcelony. Ta ekstraklasa spadła w najmniej oczekiwanym momencie. Ostatnio życie tak mi się układało, że w głowie były różne myśli. Zastanawiałem się, czy może „Bóg” mnie opuścił, czy co? (uśmiech). Nagle okazało się, że jest oferta z ekstraklasy. Cokolwiek się zdarzy, nawet gdyby zwolnili mnie jutro, to nikt mi już nie zabierze tego, że widziałem ją od środka, a nie jako kibic.
W 2013 roku ostatecznie skończyłeś granie. Paradoksalnie, wychodzi na to, że dobrze się stało?
– Gdybym męczył się z kontuzją, ale pozwalałaby grać, pewnie dogorywałbym. Bolałoby mnie, ale pewnie miałbym nadzieję, by pograć do trzydziestki, a potem zorganizować się życiowo. Samo życie za mnie to jednak zrobiło. Grabaż śpiewał zresztą w jednym z utworów „Wszystko samo się za mnie robi”.
W piątek mecz Śląsk – Piast, w sobotę: Radomiak – Rozwój. Dwa zwycięstwa… Jak zapamiętałeś te dwa dni?
– To był jeden z najbardziej szalonych w życiu weekendów i na pewno zostanie przeze mnie zapamiętany na długo. Jeden weekend, dwa mecze, sześć punktów… I to takie mecze, w których było trochę nerwów. Emocji – bardzo dużo, po obu spotkaniach drużyny mocno się ze sobą „spięły”. Na Śląsku z Piastem bijatyka na boisku, w Radomiu – to samo, tyle że pod szatniami. Iskrzyło tak, że obawiałem się, że może dojść do jednej wielkiej „ustawki”.
Do Radomia dojechałeś sam, bo Rozwój ruszył już w piątek.
– Wsiadłem w sobotę w pociąg, ale Dawid mi oczywiście nie powiedział, że gramy na Broni Radom! To znaczy – powiedział, ale dopiero wtedy, gdy byłem już w autobusie.
– Stadion na Narutowicza
– Ale zaraz, stadion Radomiaka jest chyba jeden!
Dojechałem i okazało się, że jest w remoncie. Historia niesamowita, bo… zabrakło mi pieniędzy. Miałem w portfelu 2,90. Bilet autobusowy u kierowcy – 4 zł. Powiedziałem, że chyba kontrola mnie złapie, bo złotówki brakuje. Z pomocą przyszło starsze małżeństwo. „Józiu, daj złotówkę, niech chłopak spokojnie jedzie”. 10 groszy dorzuciła jeszcze jedna młoda dziewczyna. Z pomocą ludzi z Radomia, dojechałem na tę Broń.
Co za historia.
– (śmiech). A gdy dotarłem pociągiem do Radomia, wszedłem do budki z burgerami. Myślę sobie, że może załapię się na jakąś zapiekankę. Sprzedawał mocno wytatuowany gość. Nie obrażając nikogo, wyglądał jak recydywista. Podchodzę, przepraszam i pytam, czy jest coś wegetariańskiego. Uderzył w ladę pięścią: „Co ty sobie k… jaja robisz? Czy nie czujesz, że w całej tej budzie śmierdzi mięsem?”. Rzuciłem szybko „do widzenia” i wyszedłem. Tak powitał mnie Radom. To taka metafora życia, bo okazało się, że to miasto nie jest tak złe jak ten gość zza lady, skoro potem uratowali mnie ludzie w autobusie. Zdążyłem na część rozgrzewki. Dawid już ją prowadził, ja w katanie dżinsowej, z aparatem przewieszonym przez ramię przywitałem się z chłopakami i ruszyłem do szatni. A potem wygraliśmy – jak za starych dobrych czasów!
Idealny scenariusz na resztę sezonu to oczywiście utrzymanie Rozwoju i Piasta?
– Cel jest bardzo jasny. Na razie jest euforia. Tu wygrana z Radomiakiem, tu – ze Śląskiem, jestem w ekstraklasie, wszystko się układa… Każdy, kto siedzi w piłce, wie jednak, że czerwiec wszystko weryfikuje. Jeśli jednemu i drugiemu klubowi nie pójdzie, to osoby, które teraz mi gratulują i mówią, że robisz superrobotę, w czerwcu mogą powiedzieć: „No fajnie, Rozwój zrzucił, Piasta też zrzucił”. Medal ma dwie strony. Oczywiście, planowanie to kluczowa rzecz w futbolu, ale nie ma co za mocno myśleć, tylko robić swoje.
Drzwi na ul. Zgody 28 zostają dla ciebie szeroko otwarte?
– Przyniosłem prezesowi Dziurze mały prezent. Odparł, że nie przyjmuje prezentów, bo je daje się na pożegnanie, a on nie ma zamiaru się ze mną żegnać, tylko przez trzy miesiące odpocząć. Na jakiś czas prezes ma mnie z głowy, już nie musi załatwiać mi wegetariańskich posiłków (śmiech).
foto: MK, SK