Rozmowa z trenerem Rozwoju Katowice po wyjazdowym zwycięstwie 4:1 z Unią Rędziny.
Mnóstwo zmian w składzie. Pierwszy raz w jedenastce pojawili się Jan Adamiec, Wojciech Bielec czy Jakub Haładyń, pierwszy raz po kontuzji od początku zagrał Olivier Lazar. Skąd takie decyzje, które finalnie okazały się trafne?
– Chcieliśmy trochę pozmieniać po ostatnim spotkaniu. Na ławce też siedzieli ludzie zasługujący na granie. Zawodnicy otrzymali swoje szanse za całokształt pracy, jaką wykonują codziennie na treningach czy w meczach juniorów. Cały czas powtarzamy, że oni naprawdę dobrze grają, są zdyscyplinowani, idą do przodu, robią kolejne kroki. Stąd dla nich szansa, a swoimi boiskowymi wyborami sami decydują, czy ją wykorzystają. Dzisiaj się wybronili.
Świadczy o tym wynik meczu, który dobrze nam się ułożył, bo prowadziliśmy od 3. minuty. Ale czy cały czas było poczucie, że go kontrolujemy?
– W zdecydowanej większości tak, choć były też fragmenty, z których nie jesteśmy zadowoleni. Przed zdobyciem bramki na 3:0 był moment cięższy, kiedy rywale mieli słupek, potrafili utrzymać się przy piłce pod naszym polem karnym. W ogólnym rozrachunku byliśmy drużyną lepszą. W szatni złożyliśmy sobie świąteczne życzenia, ale o pewnych kwestiach trzeba jeszcze będzie porozmawiać. Straciliśmy bramkę i z tego jestem niezadowolony. Jeśli chcemy się liczyć w walce o ambitne cele – choć też nie jakieś niesamowicie wysokie, skoro dwie drużyny w tej lidze tak odskoczyły – to musimy być ambitni, wieszać sobie poprzeczkę coraz wyżej.
2 asysty, ładny gol… MVP to dziś Wojciech Bielec?
– Świetny mecz zagrał ten chłopak. W ostatnim czasie bardzo dobrze wykonywał swoją pracę, pozytywnie prezentował się w rozgrywkach juniorskich, dlatego pierwszy raz wystąpił od pierwszej minuty. Wybronił się swoją dyspozycją, ale wszyscy zagrali dobre spotkanie.
Dublet zaliczył Patryk Gembicki, którego lubi pan pytać o aktualną klasyfikację strzelców. Może wkrótce trzeba będzie pytać częściej?
– „Czesiu” jest bardzo ambitnym człowiekiem. Było to widać w czasie spotkania. Doliczony czas, wynik ustalony – a on idzie pressem, tak jak przez całe 90 minut. To jego niesamowity atut. Ale… życzyłbym mu nie dwóch, a czterech goli! Ja tu kiedyś strzeliłem cztery. Dwóch mu zabrakło (śmiech).
Co z Tomaszem Wrozą, który opuścił boisko z grymasem bólu?
– Spokojna sprawa. To klasyczny „mięśniak”. Dostał bardzo mocno i ciężko było, by kontynuował grę. Kolejna osoba musiała wejść za Tomka, byśmy trochę uspokoili środek pola.
Wiosną wygraliśmy dwa mecze – oba na wyjeździe. To pokazuje, że zespół idzie w górę, bo jeszcze rok temu byłoby to sobie trudno wyobrazić?
– Można tak na to spojrzeć, ale też pamiętajmy, że trzech meczów wiosną nie wygraliśmy. A chcemy wygrywać jak najczęściej! Przegrane spotkanie z Ruchem Radzionków nam nie wyszło. To dobra drużyna, ale bramki, jakie traciliśmy, nie przystoją. Te sytuacje wołały trochę o pomstę do nieba. Dzisiaj zagraliśmy lepiej, ale jeśli chcemy być drużyną liczącą się w walce o czołową trójkę, bo taki cel można sobie założyć, to musimy być zdecydowanie lepsi!
Przed nami święta, a potem domowa konfrontacja ze Śląskiem Świętochłowice, który wiosną zwycięża wszystko do zera!
– Mecz, który rozegraliśmy w Świętochłowicach we wrześniu, to jeden z tych, które będę pamiętał do końca życia (wygrana 3:2 po golu z karnego w doliczonym czasie – dop. red.). To, co wydarzyło się wtedy w końcówce… Za to kochamy piłkę, dlatego ten sport jest tak nieprzewidywalny i piękny. Ciężki mecz nas czeka. Skoro ktoś w pięciu kolejkach tylko wygrywa, nie traci bramek, świadczy o tym, jaką ma siłę; jak gra i broni.
foto: Grzegorz Matla/slaskisport.tv