Widzewska legenda Marka Koniarka. Trzy lata, kopalnia wspomnień


koniarek_row_rybnik

Jeden z trenerów Rozwoju Katowice w sobotę stanie naprzeciw klubu, w którym ma status legendy. Odkurzyliśmy więc kilka niepodrabialnych opowieści „made in Koniar”.

106 meczów. Aż 65 goli. Sezon 1995/96 zakończony mistrzostwem Polski i tytułem króla strzelców z zawrotną liczbą 29 bramek w 34 występach. Status ikony i wielka popularność. Pamiętamy, gdy mieliśmy przyjemność być wspólnie na otwarciu nowego stadionu Widzewa. Po wyjściu z auta trudno było spokojnie wykonać dwa kroki, by ktoś nie poprosił o zdjęcie, podpis, by ktoś nie zaczepił, nie zagadał. Jeśli napiszemy, że wyglądało to zupełnie tak, jakby Adam Małysz u szczytu popularności wyszedł w czasie Pucharu Świata na Krupówki – to naprawdę wiele nie przesadzimy. Piosenki pochwalne na jego cześć przechodzą tam chyba z pokolenia na pokolenie.

„Kolejna bramka po strzale Marka Koniarka”…

Nie, przed sobotnią wizytą klubu z czerwonej strony Łodzi po prostu nie mogliśmy poświęcić kilku akapitów człowiekowi, którego od zawsze darzymy równie wielkim szacunkiem, co społeczność Widzewa. I który nie tak dawno raz jeszcze wrócił na Zgody 28, zasilając sztab szkoleniowy naszej drużyny. Przez ten okres kilka wspomnień – opowiedzianych w niepodrabialny sposób – siłą rzeczy zebrać się musiało. Marek Koniarek. Oddajmy mu głos.

koniarek 90minut
(źródło: 90minut.pl)

Pierwszy raz „Koniar” wylądował w Widzewie w przerwie zimowej sezonu 1991/92. Był już wtedy niemłody; miał 29 lat i już ponad 110 meczów rozegranych w lidze, Puchar Polski zdobyty z GKS-em Katowice, a także pobyt w niemieckim Rot-Weiss Essen (2. Bundesliga). Do Łodzi trafił z Zagłębia Sosnowiec.

Moja pensja w Essen to było chyba siedem tysięcy marek, do tego 800 marek wyjściowego. No i premie. Jak na tamte czasy – fajny kontakt. Więcej byłem jednak u lekarzy niż na boisku. Pech straszny. Jeszcze w Katowicach, przed wyjazdem, przez trzy miesiące bolały mnie pachwiny. Walili mi zastrzyki i na nich jechałem. W Essen o tym powiedziałem. Zawieźli mnie do ośrodka Borussii Dortmund i zrobili wszystkie badania. Okazało się, że mam jakieś zakażenie i… trzeci migdał. No to na drugi dzień do szpitala – i od razu mi go wycięli. Miałem trochę przerwy. Wróciłem do treningów – i mając 25 lat złapałem ospę wietrzną! Po niemiecku – windpocken, pamiętam do dziś. Zaś przerwa. Mało tego! Minęło kilka miesięcy i zachorowałem na świnkę! Cały byłem popuchnięty. Zamiast mieć te choroby za „bajtla”, to przeszedłem je w Essen. Nie mogłem tam wytrzymać, czekałem na koniec kontraktu i powrót do Polski – opowiadał nam Marek Koniarek.

marek_koniarek

W tym miejscu należy podkreślić, że w Polsce musiał odbyć roczną karencję, by stać się wolnym zawodnikiem. Oczywiście, mógł znaleźć pracodawcę wcześniej, ale takowy musiałby zapłacić Niemcom kilkaset tysięcy marek i się nie objawił. „Koniar” trenował więc gościnnie z GKS-em Katowice, prowadzonym wówczas przez Oresta Lenczyka, który pozwalał mu nawet grać w sparingach. Ostatecznie jednak, nie wrócił definitywnie na Bukową, a znalazł się w Zagłębiu Sosnowiec.

– Jak się skończyła karencja, to zadzwonił do mnie trener Zbigniew Myga. Bardzo porządny facet. Pojechałem do niego do Myszkowa. Porozmawialiśmy, on zagadał do prezesa… Nie musieli dawać za mnie żadnych wielkich pieniędzy, miałem przecież kartę na ręce. Pensja była średnia, ale umówiliśmy się, że w każdej chwili mogę odejść. To była świetna decyzja. Grałem tam pół roku, a potem był Widzew. W Sosnowcu na mecze chodziło po 10 tysięcy ludzi. Był moment, że najwięcej w lidze! Nie na Ruch czy Górnika, a właśnie Zagłębie – zwraca uwagę Koniarek.

Mimo że jest czystym Hanysem, odnalazł się wtedy za Brynicą. – Tylko moja babka pytała: – „Synek, coś ty zrobił?”. Ale nie było podziałów. Zostałem naprawdę fajnie przyjęty. Miałem inne propozycje, ale nie chciałem się ruszać. W Sosnowcu grało mi się naprawdę fajnie. Był Piotrek Mandrysz, Rysiek Czerwiec, Karol Kordysz, Adaś Kucz, Rafał Witkowski, Robert Stanek… Atmosferkę mieliśmy taką, że szok! Jesienią nie przegraliśmy chyba 11 meczów z rzędu! Sezon zakończył się jednak spadkiem. Zimą ja odszedłem do Widzewa, odszedł Mandrysz i skład się rozwalił – wspomina Koniarek.

Jak trafił do Widzewa?
Trenowaliśmy z Zagłębiem na głównej płycie. Nagle przyleciał portier – nie było wtedy telefonów komórkowych – i krzyczy: „Panie Marku, ważny telefon!”. Pomyślałem, że na pewno coś się stało. Gościu powiedział, że nazywa się Andrzej Włodarek, jest menedżerem i dzwoni na prośbę pana Ludwika Sobolewskiego. Zapytał, czy nie mógłbym przyjechać do nich do Łodzi. Najlepsze, że miałem wtedy jechać do Francji, do Guingamp! Podpisałem wstępną umowę z menedżerem Foglem, ale uznałem, że przed tą Francją „karnę” się do tego Widzewa. Ściągnęli mnie do Chociszewa. Pawelec robił tam wina, Cin-Ciny. Szły wtedy jak cholera! Rozmowa była krótka, na wszystko się godzili. Wyszedłem z niej i żałowałem: „Co ja zrobiłem”… We Francji dawali mi co prawda więcej, ale zostałem na miejscu, w Polsce. Zagłębiu nic się wtedy nie należało za mnie, a Widzew i tak coś dał – przypomina sobie nasz rozmówca.

Paradoksalnie, tak jak dobrze czuł się wcześniej w Sosnowcu, tak początki w Łodzi miał bardzo trudne. – Zagłębie to nic. Gdy przyjechałem do Widzewa, to myślałem, że wszedłem do szatni jakiegoś zagranicznego klubu! Wszyscy na mnie dziwnie patrzyli, żaden się nie odzywał. W pierwszym meczu, z Motorem Lublin, to ze trzy razy kopnąłem piłkę, bo w ogóle mi nie podawali. Męczyłem się na początku, ale krótko. Nie szło nam i szybko za Pawła Kowalskiego przyszedł trener Władek Żmuda. Od razu postawił na mnie. Powiedział: – „Graj tylko do przodu, cofaj się do połowy, a nie dalej, bo to zagrożenie”. Waliłem bramę za bramą i w szatni czułem się swobodnie – przyznaje.

koniarek nadwislan stare mk news

Jego pierwszy pobyt w Łodzi trwał dwa lata; w 68 występach zdobył 35 bramek. Potem na półtora roku przeniósł się do Austrii – najpierw stołecznego Wiener S.C. (6 goli), a potem – VSE Sankt Poelten (8).

W Widzewie dobrze mi szło, więc nie chcieli mnie do Austrii puścić. Miałem jednak tak podpisany kontrakt, że karta była na ręce. W Wiedniu nie musieli nic płacić. Zdecydowałem się. To był fajny klub, w centrum miasta, kilka bramek strzeliłem. Trenerem był Adolf Blutsch, niegdyś prowadzący GKS Katowice. Austriak, po polsku nie umiał, nie grałem też u niego, ale nie mógł mnie nie kojarzyć, po tym jak dostał na „GieKSie” 3:1… Gdy go zwolnili, poszedł do Wiener SC. To była pierwsza liga, spadliśmy, ale kilku chłopaków fajnie grało – wspomina wielokrotny trener Rozwoju.

Właśnie w barwach drużyny z Wiednia przeżył jeden ze swoich najdziwniejszych meczów w karierze. – Już spadliśmy, byliśmy na ostatnim miejscu, a graliśmy w Salzburgu, który był wtedy mistrzem i daleko zaszedł w Europie. Same gwiazdy! Jechaliśmy 600 kilometrów w dniu meczu, bo szkoda było pieniędzy na hotel. Obiad jedliśmy godzinę przed meczem – akurat był makaron, którego nie lubię – a na stadion weszliśmy prosto z autobusu. Pozostawała kwestia – ile nam wrzucą? Grał tam u nich Jurcević, Jugol, walił bramę za bramą. Pojechaliśmy tam na pogrom! No, ale dobra. Ja stoję z przodu, reszta się broni. Gramy, gramy. Strzelają obok, w drugiej połowie ten Jurcević ma karnego, a bramkarz mu go łapie… Było niedługo do końca. Piłka do mnie, na 35 metr, z boku boiska. Faul. Wszyscy zostają na połowie, ja poszedłem w pole karne. I stoimy: siedmiu z Salzburga, ja i bramkarz. Gruzin Gorgialidze wrzucił, a ja głową na 0:1! Jaka cisza była na stadionie… Wszyscy, którzy grali u buka, dostali w łeb – śmieje się „Koniar”.

Potem spędził jeszcze w Austrii rok, by wrócić nie gdzie indziej, jak do Widzewa. Ściągnął go Franciszek Smuda. – Smuda przyjechał do Widzewa z Niemiec, więc nie znał mnie, ale wziął do Widzewa. Byłem wtedy blisko Ruchu Chorzów. Wszystko było praktycznie dogadane, miałem też temat z Hutnika Kraków… I którejś niedzieli, o dwunastej, zadzwonił Andrzej Pawelec – ten z Łodzi, od Cin-Cinów. Mówię:
– Prezesie, mam inny klub dopięty.
– Ale nic podpisane?
– Nie.
– To wsiadaj w auto i się dogadamy!

Taka to była rozmowa. Spotkaliśmy się ze Smudą, wypytywał o to i tamto. Drugiego dnia, bez kontraktu, mieliśmy sparing z Rydułtowami , prowadzonymi przez Piotrka Piekarczyka. Postawili mnie na prawej pomocy. „Trenerze, ja nie mogę tam grać, nie nadaję się!”. Wygraliśmy 3:1, a ja z tego skrzydła strzeliłem dwie bramy! W lidze występowałem już w ataku. Grało się wtedy 3-5-2. Za trenera Smudy, najbardziej wysunięty byłem ja. „Łamani” z kolei byli Rafał Siadaczka i Marek Citko. Rafał na lewej stronie, wielki gaz, dobre uderzenie i dośrodkowanie, a Marek – na prawej. „Wiązał” po dwóch – trzech rywali. Fajnie się grało, należało tylko pokazywać się w polu karnym – mówi z uśmiechem „Koniar”.

koniarek pulawy mc news

Jego widzewska legenda ukonstytuowała się na dobre w sezonie 95/96. Jako się rzekło na wstępie – mistrzostwo Polski, korona króla strzelców, 29 goli… To było coś. Właśnie w tamtym roku zdarzył mu się jedyny w karierze mecz, w którym zdobył cztery bramki. Tak bezlitosny okazał się dla Stali Mielec. Katowicki „Sport” pisał wtedy o „Zachłannym Koniarku”, przyznając mu maksymalną 10-stopniową notę.

Życiowy sezon? Na pewno. Mistrza Polski się zrobiło, superpuchar, króla strzelców… A w klasyfikacji wszechczasów wyprzedziłem wtedy Bońka i Smolarka – wylicza. Do dziś w klasyfikacji najlepszych snajperów ekstraklasy zajmuje 23. miejsce.

Przeszły mu jednak koło nosa dwie nagrody. Prestiżowy złoty but, przyznawany przez francuski L’Equipe” dla najlepszego snajpera Europy, a także „złote buty” redakcji „Sportu”. – O dwa punkty wyprzedził mnie Leszek Pisz z Legii. Dziennikarz za ostatni mecz dał mi chyba „siódemkę”, a jemu – „dziewiątkę”. Miałem wtedy na koncie 29 goli, tytuł już klepnięty, przyjechało do nas Zagłębie Lubin. Jakiś Bułgar miał na koncie bodaj jedno trafienie więcej i walczyliśmy o tego złotego buta. W bramce Zagłębia stał Mirek Dreszer, mój kolega. K…, nie mogłem nic strzelić. Wszystko mi „chytoł”. Wygraliśmy 1:0 po bramce Rafała Siadaczki. A ten Bułgar coś ustrzelił i musiałem obejść się smakiem – wspomina Marek Koniarek.

W Łodzi miał na tyle mocną pozycję, że w szatni próbował nawet zaszczepiać gwarę śląską. – Doszło do tego, że dziennie chłopaki musieli się uczyć dwóch słów po śląsku. Przychodziłem do klubu i „Łapa” (Tomasz Łapiński – dop. red.), który był wtedy kapitanem, już dopytywał: – „Co dzisiaj, co dzisiaj”?. No to mówiłem: – „Anzug, fuzekle”… I tak po kolei. Dziennie dwa słówka! – śmieje się Koniarek.

Niepodrabialny. Na koniec – dla szerszego kontekstu – wspomnijmy jeszcze, że we wtorek na kibicowskiej stronie Widzew To My pojawił się krótki tekst pt. „Koniarek jednak zmierzy się z Widzewem”. Trzy akapity, typowa informacja. W komentarzach był żal, że tylko trzy akapity. Niech to służy za całe podsumowanie. Bo to człowiek-anegdota, którego wspomnienia zasługują na książkę.

Przywitajmy w sobotnie popołudnie trenera Marka brawami. Jesteśmy spokojni, że uczynią to sympatycy zarówno Rozwoju, jak i Widzewa.

marek_koniarek_trener

Rozwój Katowice – Widzew Łódź
2. kolejka II ligi
sobota, 28 lipca, godz. 17:00, stadion przy ul. Zgody 28

foto: archiwum własne