W sobotę wrócił do bramki Rozwoju po blisko rocznej przerwie i zaliczył setny oficjalny występ w naszym klubie. Od razu – broniąc rzut karny – przyczynił się do wygranej z Błękitnymi Stargard. Przed wtorkowym treningiem usiedliśmy z Bartoszem Solińskim, by trochę powspominać…
Niebiosa sprzyjały ci w sobotę.
– Tak się złożyło, że 1 kwietnia była ósma rocznica śmierci mojego taty. Wskoczyłem do bramki po długiej przerwie i w podświadomości czułem – tak to mogę nazwać – że tata jest ze mną na boisku i czuwa, by wynik był korzystny. Ze swojej perspektywy powiem, że graliśmy w tym meczu w dwunastu. Tata był moim największym kibicem. Minęło już osiem lat, ale czas bardzo szybko leci. Zawsze myślę, że jest u góry, patrzy na moją grę i mnie wspiera. Mam nadzieję, że jest ze mnie dumny. Mogę mu jedynie podziękować. Oby tak dobrze, jak w Stargardzie, było do końca rundy.
Skąd trener Tadeusz Krawiec wiedział, że rozgrywasz swój mecz nr 100 w Rozwoju?
– Gdy odchodzili „Didi” i „Kapi” (Dawid Domański i Szymon Kapias – dop. red.), napisałeś, ile występów w Rozwoju zanotowali. Z ciekawości wtedy też policzyłem i wyszło mi, że 99. Bardzo chciałem, by ten setny nastąpił jeszcze w tej rundzie. Nie było to oczywiste, ale udało się. Mam nadzieję, że teraz zacznę drugą setkę. Uwzględniałem wszystkie oficjalne mecze, z pucharami. Powiedziałem to trenerowi Kolonce i widocznie on „sprzedał” tę informację dalej trenerowi Krawcowi.
Przeszło ci przez głowę, że setki może nie być? Był jakiś zawodnik w ekstraklasie, który strzelił 99 goli.
– Wieszczycki! Nie przywiązywałem do tego dużej wagi, z tyłu głowy tego nie miałem, ale fajnie było dobić do stówy. Nie ma też co robić afery – to Rozwój Katowice, a nie bramki w ekstraklasie. Chciałbym, żeby ta kolejna setka w barwach Rozwoju była równie udana, co poprzednia.
Gdybyś sporządził ranking twoich najlepszych meczów, to w pierwszej dziesiątce ten z Błękitnymi by się mieścił?
– Wydaje mi się, że tak, choć wiadomo, że numerem 1 by nie był – ten jest zarezerwowany dla Jaroty Jarocin (śmiech). Nie chcę powiedzieć, że w Stargadzie nie był to dla mnie łatwy mecz, ale przez prawie rok nic oficjalnego w Rozwoju nie zagrałem. Był dreszczyk emocji, ale wiem, na co mnie stać i czego się spodziewać. Trochę już pograłem w tej drugiej lidze i byłem pewny swoich umiejętności; że jakoś pomogę zespołowi w zapunktowaniu.
Ile karnych wcześniej obroniłeś?
– Jednego, z Chojniczanką. Prawie pięć lat temu, sam go sprokurowałem. Nie liczę sparingów, bo w nich coś tam wyłapałem. Pamiętam ten okres, gdy robiliśmy awans do pierwszej ligi. Wiosną było chyba z pięć karnych – i nie obroniłem ani jednego. Ze „Stalówką”, Limanovią, Nadwiślanem… Obawiałem się, że będą mnie tak te karne prześladować, ale teraz wreszcie udało się obronić. Wierzę, że na tym nie koniec.
Z Bartoszem Flisem, który w sobotę uderzył z 11 metrów, akurat się znacie?
– Tak, graliśmy w Ruchu Chorzów, spotkaliśmy się w Młodej Ekstraklasie. W Błękitnych jest też Paweł Lisowski, z którym znamy się z Chorzowa. Bartek… Mniej więcej wiedziałem, gdzie strzela. Bałem się tylko, że może dać „wcinę”, bo lubił tak niekonwencjonalnie uderzyć. No, ale tym razem wyszło słabo, rzuciłem się w dobry róg i dostałem w nogi.
Pamiętam, że za czasów drugiej ligi często opowiadałeś o napastnikach rywali: ten strzela karne w lewo, ten przy sam na sam kiwa, tamten szuka rogu… Wciąż tak to mocno sprawdzasz?
– Muszę przyznać, że z biegiem czasu ten zapał ostygł. Skróty meczów oczywiście oglądam, staram się być na bieżąco, ale już nie jestem takim zapaleńcem jak kiedyś. Może przez to, że tak długo nie grałem? W pewnym momencie przestało mnie to wszystko cieszyć. Przez półtora roku przychodziłeś jak do roboty, skoro nie mogłeś uczestniczyć w tym najważniejszym wydarzeniu jak mecz ligowy. Po drodze przyplątała się jeszcze kontuzja. Piłka zawsze była dla mnie priorytetem i jest nim nadal, ale nie czekałem na te mecze tak mocno jak kiedyś. Oby teraz wróciło to na dawne tory. Że będzie uciecha, a jako zespół zrealizujemy cel, czyli utrzymamy się.
Między występem z GKS-em Bełchatów a Błękitnymi Stargard minęło ponad 300 dni. Jak ci minął ten rok?
– Bełchatów… Tak, ale to był tylko jeden wiosenny mecz, więc można mówić nawet o czasie dłuższym niż rok. Jak minęło? Gdy nie grałem, byliśmy jeszcze w pierwszej lidze. Przyszedł Wojtek Pawłowski, jakaś tam rywalizacja między nami była, ale w zimowych sparingach niezbyt się popisywałem. Nie wiem, czym to było spowodowane. Może nie tyle, że byłem skazany na rolę drugiego bramkarza, ale…
Nie no, byłeś.
– No skoro przychodzi Wojtek Pawłowski z Udinese, to trudno z takim bramkarzem rywalizować. Po sezonie w pierwszej lidze i spadku myślałem, że zacznę nowy sezon jako bramkarz nr 1, choć wiedziałem, że jest duży nacisk na młodzieżowców. Niestety, w okresie przygotowawczym przyplątała się kontuzja. Złamana kostka boczna – na obozie w Zakopanem. I to bez udziału przeciwnika, co najmocniej mnie bolało. Operacja, trzy miesiące pauzy… Wróciłem na początku października, nie będąc w pełni sił. Miałem wtedy założony taki cel, by choć raz znaleźć się jeszcze jesienią w „osiemnastce”. W którymś z ostatnich meczów jeden z naszych bramkarzy – już nawet nie pamiętam, o kogo chodziło – nie mógł być na ławce. Ucieszyłem się, ale ostatecznie rola rezerwowego padła na Dawida Witka. Musiałem zacisnąć zęby. Okres przygotowawczy, nowy trener, nowe nadzieje… Zaczynałem z pozycji trzeciego bramkarza, bo hierarchia była ułożona. Bartek Golik doznał jednak kontuzji, więc walczyliśmy z „Gocem”. Trener Krawiec powiedział nam, że nie ma przegranego w tej rywalizacji, ale musi na kogoś postawić. Zaczął Bartek, a ja – ławka. Zmiana nastąpiła po czterech kolejkach. Tak po prostu wyszło i mam nadzieję, że na boisku odpłacę się za zaufanie.
Lata lecą, a ty walczysz o miejsce w Rozwoju. Masz poczucie, że coś uciekło?
– Po udanym 1,5-rocznym okresie wypożyczenia do Rozwoju – był awans i utrzymanie w drugiej lidze – jesienią 2013 wróciłem do Ruchu Chorzów. Byłem tam przez rundę, ale wiedziałem, że to jeszcze nie jest „to”. W porównaniu z bramkarzami z ekstraklasy, jak Kamiński czy Buchalik… Nie chcę mówić, że odstawałem, bo dramatycznej różnicy nie było, ale oni po prostu byli lepsi. Potem, wiosną 2014, miałem jeszcze niezbyt udany epizod w Polonii Bytom. W Rozwoju jakoś wiedzie mi się najlepiej. Jestem wychowankiem tego klubu, na ulicy Zgody mi dobrze. A czy mam poczucie straconej szansy? Piłka jest dla mnie najważniejsza, lecz nie za wszelką cenę. Równolegle też studiuję, skończyłem kurs trenera. Chcę rozwijać się wielotorowo.
Z sentymentem wspominasz czasy Ruchu? Gdy mogłeś w choć niewielkim stopniu uczestniczyć w tych ekstraklasowych widowiskach?
– Wiele razy nie uczestniczyłem. Z siedem czy osiem razy byłem na ławce. Fajnie było tego dotknąć; siedzieć i przebierać się w jednej szatni z takimi piłkarzami jak Zieńczuk, Malinowski czy Surma. To było dla mnie mega wydarzenie, zwłaszcza skoro jestem sympatykiem Ruchu. Jedyne, czego mogę teraz żałować… Hm, żałować to może złe słowo, więc inaczej: fajnie byłoby znaleźć się na miejscu Kamila Lecha. Pół roku temu dostał szansę i ma w CV rozegranych kilka meczów w ekstraklasie. Razem byliśmy wtedy w kadrze Ruchu, na równym poziomie. Ja takiej szansy nie dostałem. Może na nią nie zasługiwałem, ale moje życie piłkarskie i tak fajnie się ułożyło. Miałem okazję zagrać na fajnych stadionach w pierwszej lidze z Rozwojem. Zrobiliśmy ten awans, to zawsze będę super wspominał. Zwłaszcza że latem 2014 wracałem do Rozwoju po pobycie w Bytomiu jako drugi bramkarz. Podstawowym był wtedy Maciek Budka, a szybko wskoczyłem za niego, dograłem sezon już do końca i jeszcze zrobiliśmy taki wynik.
Wracałeś tamtego lata, by gościnnie z kimś potrenować.
– A podpisałem kontrakt i zostałem do teraz (śmiech).
Wtedy, po półroczu w Ruchu, nie brakło trochę szczęścia, by zgłosił się po ciebie na wypożyczenie jakiś pierwszoligowiec, a nie Polonia Bytom?
– Chyba moje nazwisko nie było aż tak bardzo wyrobione, by ktoś taki po mnie sięgnął. Może teraz wyglądałoby to inaczej. Z drugiej strony – tu miałem uczelnię i nie chciałem ruszać w Polskę. Nie było ofert, znalazłem się w Polonii. Inne doświadczenie, cenne, spróbowałem czegoś innego niż tylko Ruch i Rozwój. Niemile to wspominam. Nie dość, że po pierwszych dwóch meczach, które nie były dobre w moim wykonaniu, już nie zagrałem, to dodając jeszcze problemy, które były w Bytomiu… Jako klub – OK, ale w moim życiu piłkarskim nie był to dobry okres.
Już drugi raz powiedziałeś o uczelni. No to rozwiń.
– Jestem studentem AWF-u. Już męczę się z nią – a ona ze mną – sześć lat. Najpierw skończyłem zarządzanie organizacjami sportowymi i turystycznymi. Mam wszystkie przedmioty zaliczone, ale nie obroniłem jeszcze magistra. Zacząłem też – na drugim stopniu – turystykę i rekreację. Dwa lata; mam nadzieję, że uda się obronić w pierwszym terminie i nie będzie jak z zarządzaniem. Nie ma sensu tego odkładać, lepiej od razu zdać. Teraz mam nauczkę.
W pracy magisterskiej będzie coś o Rozwoju?
– Mam temat o marketingu sportu. Chciałem porównać dwa śląskie kluby. Wydaje mi się, że może być ta praca ciekawa. Chyba padnie na Ruch i Górnika. A na uczelnię mam bardzo blisko z Rozwoju, to duży plus. Co do studiów – często tak się mówi, że piłkarze nie mają czasu. Wydaje mi się, że jestem fajnym przykładem, że można to połączyć z graniem (śmiech).
Słowo o kursie trenera? Zrobiłeś UEFA B?
– Nie, C. Tak jak opowiadałem o tym roku, w ciągu którego nie grałem – chciałem mieć dla siebie jakąś alternatywę. Śląski związek to organizował, na Stadionie Ludowym. Było sześć albo siedem zjazdów. Na razie to początek kariery – ha, ha – przygody trenerskiej. Z UEFA C można prowadzić tylko dzieci do 12. roku życia. Nie wykluczam takiej drogi. „Jara” mnie praca z bramkarzami, chciałbym im przekazać, jak najwięcej mogę. W wolnych chwilach, jeżeli będę mógł, to postaram się pomagać. Może niekoniecznie u nas w klubie, ale jak będzie możliwość, to chętnie skorzystam.
Od którego z bramkarzy nauczyłeś się najwięcej?
– Gdy byłem młodszy, przychodziłem jako junior na treningi Ruchu, to takim moim idolem był Matko Perdijić. Teraz broni w Polonii Bytom. Zawsze go podpatrywałem. Potem? Nie mam jednego na piedestale. Krzysiek Kamiński bardzo dobrze grał nogami, on czy Wojtek Pawłowski byli też mega szybcy na linii. To coś, czego mi brakuje. Z kolei Michał Buchalik – to mocna psychika. Jeśli z kimś trenuję, to staram się brać od każdego czegoś, czego nie mam, podpatrywać i wyłapywać coś dla siebie.
W 2012 roku, po wspomnianym przez ciebie meczu w Jarocinie, były czasy „Supermana”. Mogłeś śmiało patrzeć w przyszłość. Dziś? Marzysz jeszcze?
– Nie jestem jeszcze jak na bramkarza aż tak stary! W tym roku kończę 25 lat. Wtedy? Wiadomo – wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. Z perspektywy czasu, zweryfikowałem te plany. Marzenia jednak zawsze trzeba mieć. Stawiać sobie małe cele – jak choćby ten setny mecz w Rozwoju – i powoli do nich dążyć. A nuż trafi się jakaś propozycja? Albo kolejna piękna przygoda Rozwoju? Niewiele dzieli nas wszystkich z drugiej ligi do pierwszej czy nawet ekstraklasy. Wydaje mi się, że moje nazwisko jest kojarzone. Jeśli na boisku będę się spisywał, to może nadarzy się okazja, by pójść w górę.
Godzisz się, że dziś jesteś w drugiej lidze, bo na więcej brakło umiejętności, talentu? Czy masz jakiś żal do siebie, że mogłeś włożyć więcej pracy w to wszystko?
– Trudne pytanie… Każdy ma swoje gorsze strony; na boisku i poza nim. Mam swoje słabości. Choćby odżywianie. Sądzę jednak, że ten talent i umiejętności wykorzystuję na tyle, ile mogę. Co będzie dalej – czas pokaże. Nigdy nie miałem propozycji, która spowodowałaby, że rzuciłbym wszystko i wyjechał w Polskę. Może tego też brakło. Jeśli kiedyś się pojawi, to nad nią usiądę, a jeśli nie… Poczekamy, czy prezesi w Rozwoju będą chcieli przedłużyć ze mną po sezonie kontrakt.
Do pokoju wchodzą Łukasz Kopczyk i Przemysław Gałecki.
– Wywiad jest? Jeden mecz i już się zaczęło, już jedenastki kolejki!
Jak wy, zawodnicy starsi stażem, odnajdujecie się dziś w szatni Rozwoju? Jak się zapatrujesz na tę rewolucję, która się dokonała?
– Gdy przychodziłem tu kilka lat temu, głównie byli „kopalniacy”. 70-80 procent. Reszta – młodzi, studenci. Klub teraz ewoluuje. To pokłosie awansu do pierwszej ligi. Już wtedy była taka może nie rewolucja, co ewolucja. Przyszło dwóch zagranicznych zawodników… Czy była to dobra droga, nie dowiemy się.
Widać, że nie była, skoro szybko spadliśmy.
– Może prezesi uważają, że była dobra. Nie mnie to oceniać. Trzeba się dostosować do tego, co jest. Coraz mniej już „kopalniaków”, zostało 3-4, ale wydaje mi się, że na boisku dalej tworzymy jedność. Tak, jak wcześniej. Mam nadzieję, że pójdziemy w dobrym kierunku.
A patrząc wstecz na te wszystkie lata, której postaci w szatni brakuje ci najbardziej?
– „Gacola”, czyli Damiana Gackiego. Pod względem znaczenia danej osoby na boisku, to nie mamy teraz takiego zawodnika. Był w klubie bardzo długo, zawsze dawał 100 procent. Przez te dwa lata, odkąd się rozstał, bardzo Rozwojowi go brakuje. A w szatni, tak po ludzku? „Świerka” (Adriana Świerczyńskiego – dop. red.). Śląski charakter, trzymał to wszystko w ryzach. Może nie był liderem, ale swoje robił i swoje dawał. No i nie mogę nie wspomnieć o Przemku Belli, moim najlepszym kumplu. Mimo że powtarzał: Jeśli nie grałeś na Opolszczyźnie, to nie znasz życia…
foto: Marta Kołodziejczyk, Michał Chwieduk