Bartosz Jaroszek: Dzięki Rozwojowi spełniłem część swoich marzeń [WYWIAD]


bartek_jaroszek_news_wywiad

Po czerwonej kartce w Jastrzębiu poczułem, że coś jest ze mną nie „halo”, a teraz podpisałem tam kontrakt. To właśnie futbol. Nigdy nie wiemy, co się zdarzy – opowiada w pożegnalnej rozmowie z rozwoj.info.pl „Jaro”, który przeniósł się do lidera drugiej ligi.

Sądzę, że się nie obrazisz, ale twój transfer do GKS-u 1962 Jastrzębie to jednak lekki szok.
– Dla mnie to na pewno też zaskoczenie, że GKS wyciągnął rękę w moją stronę. Jak wszyscy dobrze wiemy, mecz w Jastrzębiu nawet nie tyle mi nie wyszedł, co zachowałem się w nim bardzo nieodpowiedzialnie (przy stanie 1:0 dla Rozwoju „Jaro” dostał czerwoną kartkę, skończyło się porażką 1:3 – dop. red.). Byłem zdziwiony w chwili, gdy odebrałem pierwszy telefon z Jastrzębia. Cóż mogę powiedzieć? Warto przekuwać swoje marzenia w ambicje, a ambicje – w cele. Teraz przede mną kolejny i bardzo się z tego cieszę.

Kiedy był ten pierwszy kontakt?
– Tuż po zakończeniu rundy rozmawialiśmy z trenerem Skrobaczem. Dałem sobie czas do zastanowienia. Nie ukrywam, że trudno było mi żegnać się z Rozwojem. Spędziłem tu fantastyczne 2,5 roku. Część rzeczy pewnie mogłem zrobić lepiej, część wyszła bardzo dobrze. Czego na pewno żałuję, to spadku z pierwszej ligi. Jako członek tamtej drużyny, czuję mocny niedosyt. Nie chcę teraz mówić, czy zasłużyliśmy na ten spadek, ale skoro stał się faktem, to pewnie tak.

W głosie słyszę, że mimo upływu kilkunastu miesięcy dalej to w tobie siedzi. Jak chyba w wielu osobach związanych z Rozwojem.
– Bo nie daje mi to spokoju do dziś. Ach, szkoda gadać. To był okres, kiedy na poważnie poczułem na własnej skórze piłkę nożną. Pierwsza liga to już jest atmosfera, otoczka, media, telewizja… Czuć, że gra się na fajnym poziomie. Bardzo szkoda niektórych meczów, w których nie musieliśmy gubić punktów, a je gubiliśmy. Pewnie indywidualnie mogłem w wielu momentach zachować się lepiej, jak zresztą cały zespół.

Gdy zadzwonił trener Skrobacz, nie pomyślałeś, że ktoś cię wkręca?
– Ha! Mamy kilku żartownisiów w szatni – „Kowal”, pozdrawiam cię! – i powiem szczerze, że przeszło mi to przez głowę. Nie układało mi się to wszystko w jedną całość. Po tym październikowym meczu w Jastrzębiu czułem się fatalnie. Sport jest taki, że nie wszystko musi wychodzić, ale wtedy ewidentnie nie zadbałem o utrzymanie nerwów na wodzy. Tamto wydarzenie miało dla mnie bardzo duże znaczenie. Zawsze czułem się odpowiedzialny za Rozwój, za drużynę. Nie zapomnę chyba nigdy wzroku Michała Płonki.

Złość, smutek?
– Coś na zasadzie: „Jaro, no jak ty mogłeś to zrobić”. Dotarło to do mnie po chwili. Gdy leżałem na ziemi, sędzia podbiegł, byłem pogodzony z tym, że osłabię zespół. Drżałem o wynik, ale Jastrzębie w takiej formie i przy takich umiejętnościach musiało to wygrać i wygrało.

Gdy pojawiłeś się teraz w drużynie GKS-u 1962, była jakaś szydera?
– Delikatna – że może powinienem wtedy wylecieć już w pierwszej połowie, a nie czekać na drugą (uśmiech). Typowe piłkarskie słowne przepychanki.

Ustalmy: byłeś zawodnikiem przez lidera drugiej ligi testowanym? W grudniu zagrałeś w sparingu z GKS-em Tychy.
– Czułem, że trener Skrobacz od początku mnie chce. Jasno przedstawił swoją propozycję. Przyjąłem to jako naszą dżentelmeńską umowę. Wszystko w odpowiedni sposób dograliśmy.

Przychodzisz tam jako…?
– Jako pomocnik nr 6. Rozmawiałem z trenerem Skrobaczem, dlatego dobrze wie, że mogę również zagrać jako środkowy obrońca. Dobrze się czuję w wielu miejscach boiska i nigdy nie miałem problemów z występowaniem na różnych pozycjach. Czasami sytuacja w Rozwoju zmuszała do tego, że byłem brany pod uwagę na kilka. No i przypomnę, że przychodziłem do klubu jako stoper, a skończyłem na środku pomocy.

Jako tak pozytywna osoba, z wejściem do szatni raczej nie będziesz miał problemów, tyle że w Jastrzębiu niewielu jest zawodników „z zewnątrz”.
– Nie ma co ukrywać – to hermetyczna szatnia. Miałem jednak już do czynienia z „hajerami”, więc myślę, że w GKS-ie też uda mi się znaleźć wspólny język. Jestem kontaktowym człowiekiem, dlatego nie przewiduję kłopotów z aklimatyzacją. Cieszę się, że pojawiła się nowa furtka, którą postanowiłem sobie otworzyć. I zagrać o inne cele. Wiemy, w jakiej sytuacji był Rozwój przez te 2,5 roku mojego pobytu. Presja była zupełnie inna niż teraz w Jastrzębiu.

Z GKS-em 1962 powalczysz o awans, a w Rozwoju non stop biliśmy się o utrzymanie. Niska pozycja w tabeli nie sprzyja temu, by codziennie chodzić uśmiechniętym.
– Wielokrotnie powtarzałem, że za codzienny nastrój odpowiada atmosfera w szatni. A zasiadanie w niej w Rozwoju było przyjemnością praktycznie w każdym momencie, choć trochę zawodników przez ten czas się przez klub przewinęło.

W kontrakcie z GKS-em wpisali ci jakąś karę za nadmiar żółtych kartek?
(śmiech). Nie. Mam nadzieję, że nie było takich pomysłów.

O co chodzi z tym, że trenerzy cię tak temperowali, a mimo to mecz bez „żółtka” był meczem straconym?
– W pewnym momencie ta waleczność była moim dużym atutem. Jeśli jednak mówimy o ostatnim półroczu, to chyba była to moja zmora. Łapałem wiele niepotrzebnych kartek. Dlatego też po tym meczu w Jastrzębiu na propozycję, sugestię naszego sztabu szkoleniowego, skorzystałem z usług psychologa. On doradził mi, jak radzić sobie z przemotywowaniem, z nadmierną ambicją na boisku. Mam nadzieję, że to już za mną.

Nie miałeś problemu z tym, żeby pójść do psychologa?
– Nie, bo uważam, że kontakt z jakimkolwiek ekspertem, specjalistą w danej dziedzinie, może tylko pomóc. Wtedy piwo się wylało. Po porażce w Jastrzębiu poczułem, że coś jest ze mną nie „halo”. Skoro po tej sytuacji wyciągnięto do mnie rękę – czy trener Koniarek, czy trener Bosowski, czy trener Kolonko, czy trener Majsner – to absolutnie postanowiłem skorzystać i nie wahałem się ani chwili. Było to dobre zarówno dla mnie, jak i drużyny. Myślę, że końcówka rundy była już pod tym względem, uważania na głupie kartki, w porządku, ale nie ukrywam, że po niektórych meczach odczuwałem niedosyt, że może za mało dałem zespołowi (śmiech).

Ile razy byłeś u tego psychologa?
– Trzy, może cztery… Wydaje mi się, że na razie ten kryzys jest zażegnany. Potrzebowałem takiej odskoczni i kogoś, kto nakreśli mój problem.

Skoro sobie tak szczerze rozmawiamy, to postawię tezę, że „Jaro” ze swoich pierwszych meczów w pierwszej lidze, a „Jaro” późniejszy, z drugiej ligi, to dwaj nieco innej klasy zawodnicy.
– W pierwszej lidze mocno ekscytowałem tą sytuacją. Superzawodnicy, telewizja, światła, sporo kibiców. Byłem naprawdę zajarany. To był dla mnie efekt „wow”. Sądzę, że dla niektórych obserwatorów też mogłem być w kilku meczach jesieni 2015 takim efektem „wow”. Czuję trochę niedosyt względem drugiej ligi. Za trenera Krawca byłem zresztą tylko zmiennikiem. Pierwsza liga? To był zupełnie oddzielny rozdział.

Pamiętamy, że po spadku, w 2016 roku, straciłeś letni okres przygotowawczy przez domniemane problemy kardiologiczne.
– Te kłopoty z sercem okazały się na szczęście po dokładnych badaniach na wyrost. Mimo wszystko, to był czas, w którym nastąpiło przewartościowanie mojego świata i życia. Pojawiło się ryzyko, że już nie zagram w piłkę. Ryzyko i duży strach. Odpowiadając jednak na twoje pytanie, czy potem nie wskoczyłem już na poziom, który prezentowałem w swoich pierwszych meczach w pierwszej lidze, to… No, nie czułem, że to jest „to”. A w pierwszej lidze czułem. Przychodziłem jako taki chłopczyk z podkulonym ogonem z rezerw Zagłębia Lubin, gdzie nie przebiłem się do pierwszej drużyny. W Rozwoju też musiałem mocno walczyć. Każdemu trenerowi mam jednak coś do zawdzięczenia. Trener Motyka sprawił, że tu trafiłem. Trener Smyła dał mi szansę. Trener Krawiec nauczył mnie wielu rzeczy; byłem mu potrzebny, tyle że na trochę innych zasadach, bo za wiele nie grałem. Trener Koniarek był wobec mnie i moich kartek bardzo wyrozumiały.

Jak tak teraz opowiadasz, to przypomina się przerwa zimowa 2016/17, właśnie za trenera Krawca, gdy rzucano nawet luzem pomysły, by wypożyczyć cię do niższej ligi, bo nie będziesz miał dużych szans na regularną grę. Gdyby to stało się faktem, być może już byś się nie odkręcił.
– A tego to nawet nie wiedziałem. To jest właśnie futbol. Nigdy nie wiemy, co się zdarzy. Tak jak teraz. Spodziewałbym się propozycji zewsząd, ale nie od lidera drugiej ligi, w meczu z którym dostałem w dodatku bezsensowną czerwoną kartkę.

Może się wydawać, że to dla ciebie dobry moment na zmianę otoczenia. Jakiś impuls, by jeszcze pójść w górę, a nie zasiedzieć się w jednym miejscu.
– 2,5 roku spędzone w Rozwoju było superczasem, ale też doszedłem jednak do takiego wniosku. Oczywiście – w chwili, gdy pojawiła się opcja odejścia, bo niczego na siłę sam nie szukałem, nie chciałem odchodzić. Zamierzam skończyć szkołę, w Katowicach mam poukładane życie, nie ciągnęło mnie do tego, by się gdzieś ruszać. Jeśli jednak zgłasza się lider drugiej ligi, to jest to propozycja nie do odrzucenia. Za chwilę GKS 1962 może znaleźć się w pierwszej lidze. I tu wracamy do początku rozmowy. Otoczka, atmosfera… Momentami, druga liga to przy tym niestety mielizna. Nigdy jednak nie jesteś w stanie przewidzieć, kiedy w niej odpalisz. Możesz mieć nawet 26 czy 27 lat. Ważne, by grając na tym szczeblu, mieć jeszcze prócz futbolu jakieś swoje sprawy, które dają wewnętrzny spokój i komfort, że można też robić w życiu coś innego.

Ty w tym roku kończysz 24 lata.
– Dlatego cieszę się, że ta oferta przyszła w takim momencie, ale nie jest łatwo zostawić zespół w takim miejscu w tabeli. Też przyłożyłem przecież do tej strefy spadkowej rękę. Wierzę mocno, że chłopaki sobie poradzą, udźwigną to i przy odpowiednim zarządzaniu klubem utrzymają się. Typuję, że prezes Mogilan będzie fajnie tym zarządzał, oczywiście z pomocą swoich współpracowników. Rozwój może być wzorem do naśladowania dla innych klubów, które nie żyją w kolorowej rzeczywistości. Nigdy nie powiem jednak, że były tu jakieś problemy organizacyjne czy finansowe. Na co się umówiłeś – zawsze było. A że nie graliśmy na równej jak stół murawie? Trudno. Mieliśmy jednak czyste ciuchy, dostęp do sztucznej trawy w Katowicach, ciepłą wodę, niezłe życie. Wyglądaliśmy jak piłkarze, w ładnych dresach. Dostrzegało się na każdym kroku tę rodzinną atmosferę. Przez moment trochę czułem się, jakbym uciekał z tonącego okrętu, ale przy załatwianiu formalności, od wielu osób w klubie usłyszałem ciepłe słowa. „Super Jaro, trzymamy kciuki, rozumiemy to odejście”. To moja praca, muszę patrzeć też trochę egoistycznie na rzeczywistość. Nie mogłem odmówić Jastrzębiu.

Jeszcze może okazać się, że w jednym sezonie zapiszesz do CV spadek i awans.
– Nie wyobrażam sobie tego. Oczywiście, bardzo możliwym scenariuszem jest awans. Piłka jednak niejedno widziała, bardzo długo z drugiej ligi nie potrafił wydostać się chociażby Raków, dlatego trzeba być czujnym. Spadek? Nie! Wierzę, że w Rozwoju jest jakaś magia. Wspaniała atmosfera wokół szatni. Wszyscy ludzie mocno wierzą w utrzymanie; począwszy od dyrygenta, prezesa Mogilana, po innych pracowników. Ten klub zasługuje na szczebel centralny. Młodzież ma się tu ogrywać, a starsi zawodnicy czerpać radość z gry i też święcić małe sukcesy. Utrzymanie takim sukcesem by było, czego gorąco życzę i za co mocno trzymam kciuki.

Rozgadałeś się.
– Zawsze będę spoglądał w stronę Zgody 28 z łezką w oku. Spotkałem tu wspaniałych ludzi, którzy wiele mnie nauczyli. Nie chodzi nawet tylko o kwestie sportowe, ale też życiowe. Kilka osób – nie chcę wymieniać nazwisk, bo kogoś mógłbym pominąć – mocno mnie zainspirowało. Podejściem do życia, do piłki. To zapamiętam do końca swoich dni. Dzięki Rozwojowi spełniłem część swoich marzeń. Występowałem przed kamerami Polsatu Sport, grałem na Arce Gdynia, Stadionie Ludowym, na Bukowej. Ktoś powie, że niby nic, ale w dzieciństwie o takich meczach się marzyło. To wszystko dał mi Rozwój. Dziękuję wam wszystkim. Przywiązałem się do tego miejsca. Nawet nie wiecie, jak trudno je opuszczać.

bartek_jaroszek_news_wywiad_1

 foto: Szymon Kępczyński