Rodowity chorzowianin. Były bramkarz Ruchu, do dziś odwiedzający regularnie Cichą 6 – i zarazem jeden z symboli ostatnich dwóch dekad Rozwoju. Najpierw jako zawodnik, a od wielu lat – trener bramkarzy. Marek Kolonko – dla niego sobotni mecz będzie przeżyciem szczególnym.
Zacznijmy cytatem. „Nie wyobrażam sobie gry z Ruchem w jednej lidze”…
– To są moje słowa. Już od lat grałem w Rozwoju, gdy Ruch walczył ze Zniczem Pruszków w barażach o pozostanie w ówczesnej drugiej lidze. Na wyjeździe wygrał 4:2, więc w rewanżu działacze zrobili taki piknik. Wpuścili ludzi za darmo, poszliśmy z kumplami. Mecz, piwo… Pełen luz. Zrobiło się jednak 2:0 dla Znicza, sędzia doliczył cztery minuty. Jeszcze były jakieś rzuty wolne, nie wyglądało to dobrze. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem, że nie wyobrażam sobie grać z Ruchem w jednej lidze. Niestety, czarny scenariusz po latach się spełnił i za kilka dni będę musiał stanąć przeciw Ruchowi.
Z której części Chorzowa jesteś?
– Z tej, w której do dziś mieszkam, czyli… jakieś 40 metrów od stadionu. Jedni mówią, że to jeszcze Batory, inni – że już centrum. Nota bene, to przecież osiedle o nazwie „Ruch”.
Ile lat miałeś, gdy pierwszy raz byłeś na meczu?
– Na pewno zostałem wniesiony na stadion na rękach. Tata z dziadkiem pewnie mnie wzięli. Cała moja rodzina kibicowała Ruchowi. Prawie wszyscy byliśmy urodzeni w Chorzowie, a jeśli nie – to na Śląsku. Tata – w Rudzie. Mieszkam tak blisko stadionu, że gdy spiker podaje skład, to przez otwarte okno wszystko słychać. A jeśli wejdzie się na dach, widać prawie całe boisko. Jak mogłem nie być Niebieski?
Jakie masz pierwsze wspomnienie związane z Cichą?
– Będąc małymi dziećmi, biegając po podwórku, gdy tylko słyszeliśmy odgłos piłki, szliśmy na trening. Prosiliśmy piłkarzy o możliwość podawania piłek, bramkarzom znosiliśmy siatki. O – to było ogromne wyróżnienie! Potem z taką siatką mogliśmy wejść w okolice szatni, odłożyć gdzieś na półkę.
Pierwszy idol?
– Nie wiem, wszystkich traktowaliśmy równo. To byli nasi bohaterowie. Nie miałem jednego upatrzonego. Skończyła się era, gdy każdy chciał być Cieślikiem, a czasy Gucia Warzychy dopiero nadchodziły. Wtedy bramki zdobywali Lorens, Jasiu Benigier, Grzesiu Kapica. Tamta era.
Co pamiętasz z mistrzostwa Polski w 1989 roku?
– Wszystko – od momentu spadku Ruchu z ekstraklasy aż do zdobycia mistrzostwa – i pierwszego treningu po nim, gdy miałem już przyjemność siedzieć z zespołem w szatni.
W którym momencie stałeś się bardziej zawodnikiem niż kibicem Ruchu?
– Treningi zacząłem w trzeciej klasie podstawówki, ale zawsze byłem kibicem. Już jako członek pierwszej drużyny, na niejeden mecz – gdy nie załapałem się do osiemnastki – jechałem z kibicami. Nigdy nie byłem „kibolem”, ale zawsze chciałem sobie pośpiewać. Wiele razy koledzy z zespołu dostrzegali mnie na trybunach i śmiali się.
Uchodziłeś za gościa, który miał talent?
– Na podwórku, jak każdy, chciałem strzelać gole. Jako że nienawidziłem biegać, a głównie na tym polegały treningi, sytuacja zmusiła mnie do czegoś innego. „No, to idź do bramki” – usłyszałem, stanąłem i tak zostało już na zawsze. Co do pytania – tak, uchodziłem za utalentowanego, ale równocześnie uchodziłem też za gościa, który był bardzo leniwy. Bardziej interesowało mnie, by porobić sobie jakieś jaja, pośmiać się. Nie było nikogo, kto by mnie trzepnął w łeb, sprowadził na ziemię – tak jak dzisiaj ja próbuję sprowadzać swoich bramkarzy, gdy zdarzy im się wyjść poza pewne ramy. Ja kogoś takiego nie miałem. Mój tata bardzo mi kibicował, ale się nie wtrącał. Pewien moment przegapiłem.
Zabrakło obok trenera?
– Bo kiedyś stricte trenerów bramkarzy przy każdej drużynie na co dzień nie było. Rozgrzewkę prowadził najstarszy bramkarz. Pamiętam jednak, że w dzieciństwie miałem raz czy dwa razy w tygodniu zajęcia z trenerem Pietrkiem. Bardzo mile go wspominam. Nauczył mnie wiele, ale dopiero teraz wiem, dlaczego tyle razy miał do mnie pretensje, dlaczego tyle razy krzyczał. A ja go wtedy tak bardzo nie cierpiałem… Powtarzałem sobie: „Wiecznie się do mnie dopier…! Czego on ode mnie chce?”. Po latach wiem, czego chciał. Może widział coś we mnie. Cały czas powtarzam swoim bramkarzom: „Najgorsze będzie, jeśli przestanę na was zwracać uwagę”. Wtedy wiadomo, że trener cię olewa, że nic w tobie nie widzi. Dopóki krzyczę, podpowiadam – to jasny znak, że mi na nich zależy. Taki był trener Pietrek, ale on – o co nie mam pretensji, żeby była jasność – nie był w stanie być przy mnie dzień w dzień w okresie, kiedy najbardziej tego potrzebowałem. I kiedy coś przegapiłem…
Jacy trenerzy w Ruchu cię prowadzili?
– Pamiętam wszystkich, bo jakże by inaczej. Trener Miler, trener Pohl, trener Kotuchna, trener Kwap… W pierwszej drużynie zaś – trener Podedworny, trener Lorens, trener Wyrobek, trener Wira… Bardzo dobrze wspominam też trenera Lenczyka.
Kiedy trafiłeś do pierwszej drużyny?
– Regularnie zacząłem z nią trenować po mistrzostwie Polski. Lipiec 89. Miałem wtedy niecałe 16 lat.
Strasznie wcześnie.
– Na pierwszym treningu byłem niczym mistrz gry w dwa ognie. Nie potrafiłem zderzyć się z piłką! Nigdy wcześniej nikt tak mocno nie uderzał na moją bramkę. No i kto to był – strzelali mi ludzie, którym miesiąc wcześniej biłem brawo i kibicowałem z trybun. A tu nagle przechodzi obok mnie Krzysiu Warzycha, Mieczysław Szewczyk, Darek Fornalak, Waldek Fornalik… Mi tylko szczęka coraz niżej opadała. Byłem w szoku, że jestem z nimi na boisku.
Jak wyglądała hierarchia bramkarzy?
– Rysiu Kołodziejczyk i Piotrek Lech – a ja trzeci.
Był moment, kiedy wydawało ci się, że masz szansę debiutu w ekstraklasie?
– Prawda jest taka, że niepotrzebnie poszedłem na wojnę z Piotrkiem Lechem. Bardzo się nie lubiliśmy. On mnie nie lubił, a ja nie byłem wobec niego pokorny. Na złość Piotrkowi, w bardzo prozaicznych – a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – czynnościach pomagałem Rysiowi. Ściągnąć mu siatkę, zanieść po treningu – pewnie. A Lechowi? Nie ma szans! Rysiowi wyprać rękawice? Spokojnie. A Lechowi? Nie i koniec!
To wpłynęło na twoją pozycję?
– Mocno. Pamiętam, że raz Piotrek wziął mnie na bok i powiedział:
– Póki ja będę w Ruchu, to nie zagrasz!
Dotrzymał słowa. Była taka sytuacja, gdy graliśmy w ekstraklasie na Polonii Warszawa i Piotrkowi wyskoczył bark. Masażyści, którzy go opatrywali, zasygnalizowali konieczność zmiany. Ówczesny kierownik drużyny już ją wypisał i przekazał sędziemu, a ten pokazał charakterystyczny kołowrotek… Piotrek oznajmił jednak, że nie zejdzie. Nie zszedł i jeszcze karnego obronił! Kojarzę też mecz u siebie z Widzewem. Znowu siedziałem na ławce, znowu bronił Piotrek i rywal kopnął go w głowę. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, ale też nie chciał zejść z boiska.
Bo pamiętał o tobie!
– (śmiech). Nie wiem, czy tak pomyślał, ale wiem, że po prostu był twardy. Żeby była jasność: na tyle dorośliśmy, zmądrzeliśmy, że dziś mamy z Piotrkiem naprawdę bardzo fajne relacje. Bardzo go szanuję i do dziś uważam, że był to jeden z lepszych bramkarzy w Polsce. Mimo że zagrał koło 350 meczów w ekstraklasie, to nie wykorzystał do końca swoich ogromnych umiejętności, ten jego talent do końca się nie spełnił. Przecież to był człowiek-kot.
Klimat szatni się strasznie zmienił.
– Opowiem, jak po raz pierwszy siedziałem na ławce rezerwowych w ekstraklasie.
Jaki mecz?
– Na GKS-ie Katowice!
(śmiech).
– W szatni tak mi się nogi trzęsły, że aż mi było wstyd! Udawałem, że macham sobie, bo je rozluźniam. Ale nie musiałem kompletnie nic robić, same się trzęsły!
Takie nerwy?
– Miałem wtedy niecałe 16 lat. Mecz na GKS-ie, kilka tysięcy kibiców Ruchu… Gdy rozgrzewałem Rysia Kołodziejczyka – bo to on wtedy bronił – to zaczęli mi bić brawo, a równocześnie kilka tysięcy kibiców GKS-u wyzywało mnie. Nie potrafiłem piłki normalnie kopnąć, takie mną emocje targały.
No, ale trenerzy nie bali się dać młodego na ławkę.
– Ale też nie było tak, że to miejsce sobie wywalczyłem u trenera Lorensa. Nie miałem szans ani z Rysiem, ani z Piotrkiem. Chodziło tylko o kontuzje albo kartki.
Zliczyłbyś, ile tych meczów w ekstraklasie z ławki obejrzałeś?
– W przeciągu tych czterech lat, to w każdym sezonie przynajmniej z 5-6 razy siedziałem. Poza tym grałem w rezerwach, w „okręgówce”. Dużym przeżyciem było to, jak przez dwa lata krok po kroku przechodziliśmy kolejne szczeble Pucharu Polski. Nikt się nie spodziewał, że przejdziemy drogę aż do finału. To był 93 rok, niesamowita przygoda. Wtedy w klubie był jeszcze Tomek Rogala. Raz bronił on, raz ja, czasem ktoś zszedł z ekstraklasowych bramkarzy i tak się dzieliliśmy. Na tym ostatnim etapie mogło zejść z ekstraklasy trzech ludzi. Z tego, co pamiętam, byli to Adaś Posiłek, Grzesiu Wagner i właśnie Piotrek Lech. Ćwierćfinał, półfinał, finał – bronił on. Przed finałem mieliśmy zgrupowanie na Stadionie Śląskim. Telewizja, dziennikarze… To są wspomnienia.
Superważną częścią Ruchu nie byłeś, ale sama obecność w szatni ukochanego klubu to było coś?
– Miało to dla mnie wielkie znaczenie. Może właśnie za bardzo skupiałem się na tym, by spełniać rolę „tego młodego”? Długo cieszyłem się, gdy zawodnicy dopuszczali mnie do swojego towarzystwa, gdy mogłem z nimi wyjść na imprezę. W Ruchu rządził wtedy Mietek Szewczyk, a szatnia była tak zrobiona, ze dzieliła się na takie dwuosobowe boksy. Gdy Waldek Waleszczyk skończył karierę, Mietek długo miał wolną szafkę w swoim boksie. Nikt z młodych nawet nie pomyślał, że może tam siąść, a Mietek sam zaprosił mnie do siebie i pozwolił mówić na „ty”. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Czerpałem radość z takich małych rzeczy.
Po latach przyjaźnie z tamtych czasów zostały?
– Zdecydowanie tak. Odkąd w 94 roku odszedłem z Ruchu, łączy mnie wielka przyjaźń z Rysiem Kołodziejczykiem. Spotykamy się bardzo często. Nie ma tygodnia, żebyśmy się nie widzieli. Wspomnę o Mirku Mosórze, Damianie Łukasiku, utrzymuję kontakt z Waldkiem Fornalikiem czy Darkiem Fornalakiem… Na jednym ze zgrupowań byli obaj w pokoju i mnie – młodemu – kazali, bym codziennie przynosił pod drzwi gazetę i ich budził. Za pierwszym razem zastukałem delikatnie.
– Pobudka, pobudka…
Usłyszałem tylko: „Te, chłop dwa metry i obudzić dobrze nie umiesz?”
Kolejnego dnia postanowiłem już głośniej: „Pobudka! Pobudka!”. Plus kilka uderzeń w drzwi. Wstali i zapytali wściekli, czy mnie aby nie porąbało. I tak źle, i tak niedobrze! (śmiech).
Tworzyliście wtedy „Niebieską rodzinę”?
– Dziś takie sformułowanie to nadużycie, ale wtedy naprawdę związywały się przyjaźnie. Widać to było po każdym treningu. Nikt nie rozjeżdżał się do domu, wszyscy szli do kawiarenki. Grało się w bilard, lotki, karty, siedziało po 2-3 godziny, po prostu spędzało razem czas. To było fajne.
Jak zapamiętałeś odejście z Ruchu? 1994 rok.
– W zły sposób się to odbyło. Uznałem, że z Lechem i Kołodziejczykiem nie mam szans, a chciałem iść grać. Nawet do jakiejś trzeciej albo czwartej ligi. Trener Wira poprosił:
– Marek, zostań, pobronisz sobie w rezerwach.
– To rezerwy będą moje, nikt nie będzie schodził?
– Tak, twoje.
No i w czwartej albo piątej kolejce wysłał Piotrka Lecha. Wkurzyłem się, nawet nie przyszedłem na mecz. Dla przykładu trener Wira wyrzucił mnie z klubu. Myślałem, że mój bunt zostanie inaczej zrozumiany, ale nie zostawił na mnie suchej nitki. Krótka piłka. Wiem, że rada drużyny wstawiła się za mną, ale trener był nieugięty. Po latach się mu nie dziwię, skoro zachowałem się w taki sposób. Powinienem powalczyć o swoje trochę inaczej. Dziś to wiem, ale wtedy, mając 22 lata, najwyraźniej było inaczej.
Ale wróciłeś jeszcze do Ruchu.
– Odszedłem w sierpniu 1994 roku i postanowiłem odbębnić wojsko. Trafiłem do Wawelu Kraków. W koszarach byłem do przysięgi, a potem wszystkich piłkarzy wyciągał Wawel. Mieszkaliśmy przy samym stadionie, w takim budynku bardzo podobnym do tego, jaki mamy na Rozwoju. Trenowaliśmy, graliśmy. Bardzo fajnie wojsko wspominam, choć jako żołnierze nie mieliśmy żadnych pensji, a tylko żołd – plus ewentualnie meczowe premie. Mocno trzymaliśmy się razem. Byli krakusi, ale też ludzie z Rzeszowa czy Śląska. Mieliśmy trzech wyrównanych bramkarzy. Tak zbliżony poziom, że aż nieprawdopodobne. Mogłeś zagrać na zero, a w następnym meczu nie usiąść nawet na ławie, ale nikt nie miał o to pretensji. Ustaliliśmy nawet, że niezależnie od tego, czy bronisz, czy jesteś poza osiemnastką, mamy równe premie. Do dziś mamy kontakt, dzwonimy do siebie. Wawel grał wtedy w trzeciej lidze, zrobiliśmy awans do drugiej, ale ja wtedy kończyłem już wojsko i wróciłem na Śląsk.
I…
– Po wyjściu z wojska musiałem się stawić na Ruch. Trenerem był Jerzy Wyrobek. Poprosił mnie, bym się przebrał. Ja też poprosiłem – bym nie musiał się przebierać. Chciałem odejść. Ktoś z Ruchu, chyba Jan Rudnow, zapytał, co powiedziałbym na Rozwój – wtedy czwartoligowy. Zdecydowałem się na Rozwój, ale tylko na pół roku.
(śmiech).
– Trochę długo trwa te pół roku. Pamiętam, że zawołał mnie ówczesny dyrektor Rozwoju. Zakomunikował:
– Marek, wypożyczyliśmy cię na trzy lata!
– Dobrze, dobrze!
A wychodząc z gabinetu, tylko popukałem się w czoło i pomyślałem: „Człowieku, jakie trzy lata, chyba cię straszy!”. I tak te pół roku trwa od 1996 aż do teraz. Z malutkimi przerwami.
Wiosna ’97 – w annałach figurujesz jako zawodnik zarówno Rozwoju, jak i „Niebieskich”.
– Trenerem był Orest Lenczyk, w Ruchu była wtedy plaga kontuzji. Zaproszono mnie, bym pomógł na treningach. Zaproponowano mi nawet dłuższy kontrakt, ale nie chciałem, bo wiedziałem, że na dłuższą metę nie mam szans. Podpisałem umowę na… dwa tygodnie. Dwa razy usiadłem na ławkę – i wróciłem do Rozwoju. Tak się to toczy po dziś dzień.
Rozegrałeś tu ponad 300 meczów, od lat jesteś trenerem bramkarzy.
– Tak się głęboko zakorzeniłem, że ciężko będzie mnie wyrzucić (śmiech). Przez jakiś czas marzyło mi się, by popracować na poziomie ekstraklasy, ale pogodziłem się z tym, że nie mam szans. Chcę spełniać się w Rozwoju. Jestem tu szczęśliwy. Nie jest tak, że wstaję rano i myślę sobie: „K… znowu trzeba tam iść”.
Najbliższa perspektywa to mecz w Chorzowie. Trudne to.
– Zawsze powtarzam, że stadion Ruchu to mój duży pokój. Niektórzy ludzie mający wielkie posiadłości pewnie dalej mają do łazienki niż ja z domu na Cichą. Staram się być na każdym meczu, w tygodniu zawsze pojawiam się na kawie. Czy to z Richatem, czy całym sztabem, czy z pracownikami, którzy zawsze mnie chętnie ugoszczą, czy z kierownikiem Andrzejem Urbańczykiem… Nigdy się od tego nie odetnę. Jak to się mówi – w żadnej lidze Ruchu się nie wstydzę.
Wyobrażasz sobie w ogóle sobotni wieczór?
– Mógłbym powtarzać, że spotkanie z Ruchem to jak każde inne, ale sam bym wtedy siebie oszukiwał. Dla mnie nie jest i nigdy nie będzie to zwykły mecz.
Marek KOLONKO
urodzony: 30.12.1973 w Chorzowie
pozycja na boisku: bramkarz
seniorskie kluby: Ruch Chorzów (1989-1994), Wawel Kraków (1995-96), Rozwój Katowice (1996), Ruch (1997), Rozwój (1997-2008).
aktualnie: trener bramkarzy Rozwoju
Rozwój Katowice – Ruch Chorzów
8. kolejka II ligi
sobota, 1 września, godz. 18:00, stadion przy ul. Cichej 6
foto: Tomasz Błaszczyk, Szymon Kępczyński